Na skróty

27 kwietnia 2014

Żeby było legendarnie musi być spontanicznie

   Wciąż jeszcze nie doszedłem do siebie po sobotnim bieganiu. I wcale nie mówię o zmęczeniu. Owszem, mam lekko obolałe nogi, szczególnie uda. Jednak nie jest źle. Prawdę mówiąc - każdy z moich dotychczasowych, trzech maratońskich startów, kończyłem w dużo gorszym stanie. Mówiąc o dochodzeniu do siebie mam na myśli emocje. Te wciąż we mnie buzują! Cały aż nimi kipię. Jestem przede wszystkim szczęśliwy, że udało mi się zaliczyć taki bieg. Dla mnie to niesamowita sprawa i wielka nauka. A przecież wyszło to wszystko naprawdę bardzo, ale to bardzo spontanicznie i nieplanowanie.

   W sobotę miała być cała masa biegów i doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Moja siostra z chłopakiem i Piotrkiem wybierali się na Bieg Gotów do Pruszcza. Trójka znajomych mierzyła się ze 125-kilometrowym Szlakiem Wzgórz Szymbarskich wiodącym z Sierakowic do Sopotu. Był to bieg w ramach akcji charytatywnej "125km i Piotruś stanie na nogi". Kilku kolegów zamierzało pokonać 80 kilometrów wokół Trójmiasta.
   Wstępnie podjąłem decyzję, że podłączę się do kolegów biegających po Trójmieście i wspólnie z nimi pokonam część trasy. Aczkolwiek rano tego dnia spotkałem się z Michałem, który wspomniał, że w nocy wybiera się wesprzeć wspomnianą akcję charytatywną biegając w Sopocie (na mecie 125 kilometrowego biegu) na bieżni.
   Po powrocie do domu z ciekawości rzuciłem okiem jak wygląda trasa jaką zamierza biec trójka bohaterów. Napisałem do znajomego, który podesłał mi plan godzinowy ich biegu. Zobaczyłem, że o 6:38 mają przeciąć drogę krajową numer 20, w Borczu. Niby niedaleko, dojazd łatwy, transport miałem. Zaczęła kiełkować myśl - a może by tak z nimi przebiec się kawałek? Tak, tak zrobię. Odpuszczę bieganie po Trójmieście - polecę do Borcza. Napisałem do Andrzeja, który biegł z Sierakowic, że dołączę w Borczu.
   Wieczorem napisałem jeszcze do Michała. Co prawda wiedziałem, że od miesiąca nie trenował z powodu kontuzji. Jednak wiedziałem, że tak samo jak ja, złapał już dawno biegowego bakcyla. Nie musiałem go namawiać. Umówiliśmy się, że podjadę po niego o 4 rano i wspólnie ruszymy do... Pępowa. Dlaczego właśnie tam? Otóż w międzyczasie uznałem, że lepiej będzie jak zostawię samochód u teściów, a do Borcza... polecimy biegiem. Kilkanaście kilometrów w te czy we w tę - kogo to obchodziło? Umówiłem się też, że jak będziemy mieli już dość to przyjedzie po nas albo Patrycji mama (jak będziemy umierać) albo Piotrek (jeżeli będziemy mieli ochotę pościgać się jeszcze w Pruszczu).
   O 20 już leżałem w łóżku, z którego poderwałem się około 2:30. Kawa, owsianka, wybór ekwipunku i byłem gotowy - szybciej niż planowałem. Zobaczyłem, że Michał też już nie śpi. A w zasadzie to w ogóle nie spał tej nocy - po 2 wrócił z bieżni w Sopocie. Nie było sensu czekać. Zamiast wyruszać o 4 z Przymorza, o 4 byliśmy już w Pępowie. Nie planowaliśmy jakiegoś długiego biegania (hehehe =D). Założyliśmy, że skończy się na 20-30 kilometrach. Dlatego też nie braliśmy ze sobą większej ilości jedzenia i picia. Ja miałem kilka żeli, Michał wziął rodzynki, czekoladę i małą wodę. O 4:18 włączyłem migające światełko i ruszyliśmy w ciemnościach w stronę Żukowa, a dalej Borcza.
   Pierwsze kilometry to naprawdę bajka. Macie czasem tak, że zaczynacie bieg i czujecie, że to jest TEN dzień? Ja już w Pępowie wiedziałem, że będzie dobrze. Ja, jakby na to nie patrzeć wciąż nie zaleczyłem kontuzji i daleko mi do jakiejkolwiek formy. Michał zaś wyszedł na pierwszy trening od miesiąca. Nie dziwcie się za bardzo, ale... zaczęliśmy w naprawdę dobrym tempie. Otóż pierwsze 6 kilometrów lecieliśmy po 5:20-5:10/km. Później, kiedy zmienił się profil, zaczął się kilkukilometrowy podbieg, zwolniliśmy. Nie mniej ciągle było to szybciej niż 5:30/km.
   Tuż przed Borczem zrobiliśmy sobie krótki postój - toaleta, zastrzyk energii i w drogę. Kiedy dotarliśmy na miejsce planowanej zbiórki dowiedzieliśmy się, ze Agata Andrzej i Piotr mają ok. 20-minutowy poślizg. Co robić? Długo się nie zastanawialiśmy, odpaliliśmy mapę, sprawdziliśmy jak przebiega czarny szlak i ruszyliśmy im na spotkanie.
   Byliśmy na 15. kilometrze, kiedy powiedziałem, że to najlepszy mój bieg w tym roku. Było lekko, fajnie, przyjemnie, nogi niosły, temperatura była idealna, a do tego ten wschód słońca - super! Rano napisałem Michałowi, że to będzie legendarny bieg. Wtedy jeszcze nawet przez myśl mi nie przeszło, że będzie on AŻ TAK legendarny!
   Jednak żeby nie było tylko "ohów" i "ahów". Około 16-17. kilometra już tak fajnie nie było. Pod górę, po piasku - jak się później okazało - to był jeden z najtrudniejszych momentów.
   Po 18 kilometrach w końcu spotkaliśmy całą trójkę! Wyraźnie zmęczoną po nocnych wojażach, ale w naprawdę dobrych humorach. Okazało się, że po 50. kilometrze odnowiła się Agacie kontuzja kolana. Z każdym krokiem było coraz gorzej. Mimo to walka trwała - z sobą, z kolanem, z dystansem i z czasem.
   Od tego momentu biegliśmy już razem. Droga do Borcza minęła bardzo szybko. Pod górkę maszerowaliśmy, z górki staraliśmy się zbiegać. A co na płaskim? O tym decydowała Agata. Jak ból pozwalał to biegliśmy, kiedy się nasilał - maszerowaliśmy.
   W Borczu zrobiliśmy krótki postój, posililiśmy się i ruszyliśmy dalej. Lekko nie było, aczkolwiek my z Michałem byliśmy dopiero po 20 kilometrach, podczas gdy reszta miała już ich w nogach ponad 40 więcej. Można powiedzieć, że byliśmy świeżakami.
   Trzeba szczerze przyznać, że trasa była wyjątkowo malownicza. A już najbardziej w momentach, kiedy gubiliśmy szlak :) Przebijaliśmy się przez pola, brnęliśmy przez las, skakaliśmy nad strumieniami, wdrapywaliśmy się na zbocza... by po chwili z nich zbiegać. Innymi słowy - nie było czasu, by się nudzić.
   To jednak niezbyt korzystnie odbijało się na stanie kolana Agaty. Świetna atmosfera, nóstwo opowieści - wszystko fajnie, ale wizja dotarcia na 16:00 do Sopotu coraz bardziej się oddalała. Padła propozycja, że spróbujemy dolecieć do Otomina i tam, po spotkaniu z supportem, podjęta zostanie decyzja. Agata cholernie chciała dotrzeć jak najdalej. Chociaż najrozsądniej byłoby zejść z trasy jakieś... kilkadziesiąt kilometrów temu. 
   Nie ukrywam, że spodobały mi się biegi ultra. Sam chciałbym kiedyś zaliczyć taki start, dlatego wsłuchiwałem się niemal z otwartymi ustami we wszystko co mówili chłopaki. Bądź co bądź mają za sobą już kilka nieco dłuższych biegów. Wyszedłem z założenia, że każda wskazówka, każda informacja, kiedyś może okazać się bezcenna.
   Na... no dobra nie mam pojęcia na którym kilometrze, poczułem że jestem już mocno odwodniony. Nie chciałem zabierać nikomu napojów, a kontynuacja biegu bez uzupełnienia płynów wydawała się niezbyt rozsądna. Oczywiście mogłem wziąć wodę ze sobą, ale kto wiedział, że tak to się ułoży. Była godzina 10. Miałem już być od kilku godzin w domu! 
   Z pomocą przyszli nam jednak mieszkańcy Kaszub. Szlauch ogrodowy oraz dwie szklanki uratowały nam życie! Naprawdę! Chwilę wcześniej, kiedy skoczyłem "na stronę", naprawdę byłem wystraszony!
   Po postoju przy wodopoju ruszyliśmy w pogoń za resztą. Dość szybko udało się do nich dolecieć. W międzyczasie Andrzej i Agata zadzwonili do organizatorów z pytaniem, czy istnieje możliwość przesunięcia zakończenia biegu. Perspektywa dotarcia na 16:00 do Sopotu coraz bardziej się oddalała. W zasadzie, to w takim tempie nie było szans, aby zdążyć.
   Agata na 92. kilometrze podjęła decyzję, że po przekroczeniu setki zejdzie z trasy. Ostatnie 8 tysiączków mieliśmy jej towarzyszyć Michał i ja. Andrzej z Piotrem musieli zaś podkręcić tempo. "Podkręcić tempo" - po 92. kilometrach biegu - dobre sobie :)
   W pewnym momencie zaproponowałem, żebyśmy część trasy polecieli zielonym szlakiem, zamiast czarnym. Jednak kiedy tak przesuwaliśmy się naprzód, zacząłem się zastanawiać czy czasem nie strzeliłem faux pas. Na 98 kilometrze postanowiłem wylecieć na przód, aby sprawdzić czy dobrze lecimy i ewentualnie sprowadzić pomoc dla Agaty. 
   Na szczęście po 1400 metrach dotarłem nad Jezioro Otomińskie, a po kolejnych 800 metrach byłem przy samochodzie, gdzie czekał Andrzej z panem kierowcą :) Napiłem się, zjadłem kilka kawałków banana i wróciłem z Andrzejem do Michała i Agaty. Kiedy upewniłem się, że dadzą sobie radę - ruszyłem w dalszą trasę. Wcześniej już ustaliliśmy, że Michał skończy bieg w Otominie i wróci samochodem do domu, a ja polecę za Andrzejem i Piotrkiem. 
   Gremlin pokazywał 54. kilometr. Była godzina 13:05. Wtedy dopiero zaczął się dla mnie ten bieg. Wtedy poczułem jego trudy. Stopy stłukłem sobie już tak dawno, że... przestałem pamiętać, że mnie bolą. 
   Kiedy po 10 minutach biegu Gremlin wciąż pokazywał 54. kilometr zorientowałem się, że... zapomniałem go włączyć. Przez większość trasy w ogóle go nie zatrzymywałem, nawet jak stawałem. Jednak przy samochodzie to zrobiłem - mój błąd.
   Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie pogubił się na szlaku. Za każdym razem pomagali mi Andrzej z Piotrem. Chłopaki, naprawdę dziękuję! Ja nie wiem czy odebrałbym od kogoś telefon mając w nogach ponad 100 kilometrów i biegnąc od blisko 20 godzin.
   Kiedy minąłem Kokoszki, a do chłopaków dołączyli biegający kibice, zadzwoniłem i zapytałem czy nie poprosiliby kogoś, aby na mnie zaczekał. Było gorąco, wręcz upalnie, nie miałem wody, byłem coraz bardziej wykończony. Będę szczery - bałem się biec samemu przez las. W razie (odpukać) utraty przytomności, wypadku, czy zasłabnięcia mogłoby się to naprawdę źle skończyć.
   Tak naprawdę nie wiedziałem czy komuś będzie się chciało wracać po mnie. Przecież to nie ja byłem tego dnia bohaterem. Poleciałem wspomóc znajomych na trasie, a teraz sam potrzebowałem wsparcia. Liczyłem, że Mała mnie "doholuje" do Sopotu. Ale (nie)stety w Pruszczu, gdzie startowała w II Biegu Gotów, zajęła... a zresztą zamiast pisać które miejsce napiszę tak - WYGRAŁA! I zrobiła to w miażdżącym stylu. Bo niby jak inaczej nazwać przewagę 8 minut w biegu na nieco ponad 8 kilometrów?! No i powodu wygranej, musiała zostać na dekorację, a w Trójmieście mogła pojawić się dopiero przed samą 16. Tam też miała czekać moja Ukochana - dlatego nie mogłem nie dobiec! Dla niej doczłapałbym się tam i na łokciach.
   Na szczęście aż tak dramatycznie nie było. A to wszystko dzięki Januszowi, który odłączył się od Andrzeja i Piotra i przybiegł po mnie. Kiedy zobaczyłem, że ktoś na mnie czeka (w dodatku z izotonikiem), to dało mi cholernego kopa. Wtedy już byłem pewien, że dolecę do tego Sopotu. Mało tego, że będę tam na 16!
   Nie tryskałem już ani humorem ani energią. Starałem się rozmawiać, ale to już nie były te długie opowieści co rano. Teraz już była walka z samym sobą i własnymi słabościami. To był 35-40, kilometr maratonu - tyle, że w slow motion. Jednak najgorsze przyszło na 65. kilometrze. Wbiegliśmy na skrzyżowanie i szlak się urwał. Mieliśmy do wyboru asfaltową, płaską drogę w lewo, taką samą drogę w prawo i leśną scieżynę w górę. No cóż - stromą górę. Po telefonie do chłopaków zdecydowaliśmy się na, a jak, tę ostatnią! I to był... zły wybór. Ścieżka na szczycie się urwała, a tam wycinka, chaszcze i żadnej drogi. Miałem już w nogach całkiem sporo kilometrów. Powiem szczerze, nie byłem padnięty, byłem, przepraszam za wyrażenie, wkurwiony. Trochę poprzedzieraliśmy się przed siebie i w końcu powiedziałem Januszowi, że nie wiem jak on, ale ja chcę po prostu zbiec do Oliwy i dalej wzdłuż głównej arterii dolecieć na Monciaka. Ten jednak stwierdził, że leci do końca ze mną (naprawdę dziękuję!). 
   Dolecieliśmy do Drogi Węglowej i dalej prosto na Spacerową. Tak mnie to podbudowało, że jakimś cudem, między 68. a 71 kilometrem, byłem w stanie podkręcić tempo do około 5:30/km. To był dla mnie większy wyczyn niż podkręcanie do 3:30/km w końcówce półmaratonu.
   Na Spacerowej Janusz kupił mi wodę i izotonika. Pierwsze wylałem od razu na głowę, a napój wlałem cały w siebie. To mnie nieco otrzeźwiło. 
   Na Grunwaldzką wbiegliśmy na 71. kilometrze wg Gremlina (chociaż dokładnie, ile już pokonałem, nie wiem - 72? 73?). Była godzina 15. Już wiedziałem, że mi się uda! Końcówka była już spokojna - 5:30, 7:30, 7:00, 7:00 i byłem na miejscu! W końcu!
   Tam telefon do chłopaków i informacja, że są na szlaku - 4-5 kilometrów przed metą. Umówiliśmy się, że będę na nich czekał na szczycie Monciaka. Czekałem tam około godziny. Przez cały ten czas stałem - bałem się, że jak siądę, to nie wstanę. Byłem już po prostu, najnormalniej w świecie, zmęczony.
   W międzyczasie Pati zadzwoniła do mnie, że jest już na miejscu. Doleciała do mnie Mała z Szymonem, którzy zdążyli dojechać z Pruszcza.
   W końcu około 16:15 pojawili się chłopacy! Biegli już w sporej eskorcie biegaczy. Dołączyłem do nich i wspólnie wbiegliśmy na Monciaka. Tam czekała Agata i cała trójka, z pełną obstawą w postaci policji, innych biegaczy i motocyklistów, wbiegła na Plac Przyjaciół Sopotu, gdzie przekroczyła symboliczną metę!
   Radości nie było końca! Udało się! Cała trójka w piątek o 20 wystartowała z Sierakowic, a w sobotę o 16 zameldowała się na mecie w Sopocie. A co najważniejsze - udało się uzbierać wystarczającą kwotę na pionizator dla Piotrusia. A więc pełen sukces! Wywiady, gratulacje, mnóstwo pytań, a do tego ogromne zmęczenie - ja miałem mnóstwo czasu, żeby z całą trójką się nagadać, więc podziękowałem za wspólny bieg i... wpadłem w objęcia Pati. Chwilę później, wspólnie z Moniką i Szymonem, wyruszyliśmy w kierunku Gdańska. Dokładnie to w kierunku przystanku autobusowego skąd mieliśmy zostać przetransportowani przez czerwono - białego Solarisa na Przymorze.
   Żyłem. Mało tego - czułem się dobrze. O godzinie 4:18 włączyłem Gremlina, którego wyłączyłem dopiero na mecie (miałem też go wyłączonego jak czekałem na górze Monciaka).
   I tutaj warto w ogóle wspomnieć o sprzęcie. Miałem na sobie skarpetki Karimor, buty Adidas Energy Boost, spodenki Nike, koszulke Adidas (z 34. Maratonu Warszawskiego), rękawy i opaski na łydki Compressport, czapkę Asics, okulary Kalenji i pas Salomon Energy Belt. Nogi to mi zamokły (las, rosa itd), to zaraz wysychały. Naprawdę bałem się jak będą wyglądały moje stopy. Jednak pełne zdziwieni - nogi bez żadnych odcisków, bez ran. Skarpety całe. Podobnie zresztą jak buty. Do teraz nie wiem jak one przeżyły te leśne przecinki!
   Spodenki i koszulka jak zawsze - bez zarzutu. Martwiłem się, co zobaczę, kiedy w końcu zdejmę pas. Ale tutaj również miła niespodzianka - podobnie jak pod paskiem HR, żadnych uszkodzeń skóry. Czapeczka również nie zawiodła, a i okulary dały radę. 
   Poradziła sobie także kompresja. Miałem ją na sobie dokładnie od godziny 3:30 do godziny 17:00. Łącznie 13 i pół godziny, a mimo to żadnych obtarć, problemów. Nie pojawiły się również żadne rozdarcia. Wieczorem poleciała do pralki i czeka już na kolejny bieg.
   A wracając do tego sobotniego biegania - obiecałem Michałowi, że będzie legendarnie i było! Miała być przygoda i była! Polecieliśmy towarzyszyć trójce bohaterów, biegnących dla Piotrusia, i towarzyszyliśmy. Czy byliśmy bardziej ciężarem czy pomocą? O to już trzeba ich samych zapytać :) Ja bawiłem się świetnie! Był to dla mnie nie tylko najdłuższy bieg (i czasowo i dystansowo), nie tylko wspaniała przygoda. Zyskałem też ogromną wiedzę odnośnie biegania długodystansowego. Dlatego dziękuję wszystkim, którzy tego dnia byli ze mną. Dziękuję całej trójce. Dziękuję Michałowi, który biegł ze mną od początku. Dziękuję Januszowi, bez którego - nie ma co się oszukiwać - nie dotarłbym raczej do Sopotu, a już na pewno nie na czas. Dziękuję Andrzejowi, który poratował mnie piciem i jedzeniem w Otominie. Dziękuję dobrym ludziom, którzy uraczyli nas wodą. Dziękuję mojej siostrze i Szymonowi, którzy towarzyszyli mi w samej końcówce.
   No i w końcu dziękuję mojej przyszłej żonie. Skarbie dziękuję Ci nie tylko za to, że przyjechałaś po mnie do Sopotu, że byłaś w momencie kiedy kończyłem ten morderczy i ciężki dla mnie bieg. Dziękuję Ci przede wszystkim za to, że znosisz te wszystkie moje, czasem poronione, pomysły - Kocham Cię!
   A teraz najlepsze - w piątek umówiłem się ze znajomymi na... niedzielne wybieganie. W planach mieliśmy obiegnięcie Jeziora Otomińskiego. Ale o tym jak wyglądała niedziela, napiszę już w kolejnym poście!

Fotorelacja Patrycji, Michała i moja (w opracowaniu)

PS: Choć post ten jest cholernie długi to na pewno zapomniałem o mnóstwie rzeczy. Być może kogoś pominąłem w podziękowaniach. Wybaczcie, ale po takim biegu mogło coś mi wypaść z głowy. A najlepszym przykładem tego niech będzie fakt, że dzisiaj jadąc do Pępowa, przez Matarnię, za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć, w którym miejscu wbiegliśmy wczoraj na Słowackiego. Kompletnie tego nie pamiętam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz