Na skróty

22 lutego 2015

Trudna piątka po gdańskim lesie - relacja z City Trail Trójmiasto V

   Już od kilku dni wyczekiwałem startu w tych zawodach. O ile kiedyś byłem ogromnym miłośnikiem asfaltu o tyle teraz staram się go unikać jak tylko mogę. Jeżeli chodzi o treningi nie ma problemu - mam pod nosem dziesiątki kilometrów tras biegowych po leśnych ścieżkach. Jednak nieco gorzej wygląda sytuacja imprez biegowych. Blisko 90% startów to biegi uliczne, gdzie walimy dziesiątki kilometrów po betonie, asfalcie i kostce brukowej. Od czasu do czasu lubię sprawdzić się na takiej nawierzchni, ale polubiłem też rywalizowanie na miękkim podłożu. A właśnie takie mam podczas City Trail.

   Do tej pory odbyły się 4 biegi z serii CT. Niestety dwa pierwsze musiałem odpuścić ze względu na chorobę. Dopiero pod koniec grudnia po raz pierwszy wystartowałem. Był to wówczas bieg w Gdańsku (City Trail w Trójmieście odbywa się na przemian w Gdańsku i w Gdyni). Przed miesiącem rywalizowałem w Gdyni i dzisiaj mogłem ponownie sprawdzić się "na swoim terenie". Prawdę mówiąc byłem bardzo ciekawy jak obecnie wygląda moja forma. Choć dwa miesiące temu nie spinałem się specjalnie na bieg, tym razem zamierzałem dać z siebie jak najwięcej. Miał to być bieg do tzw. odcięcia. I nieco uprzedzając fakty, trzeba przyznać, że taki był. Ale od początku.
   Pierwszą wtopę zaliczyłem już w sobotę, gdyż żeby nie komentarze innych znajomych zameldowałbym się na starcie już 24h przed biegiem. Na szczęście biegowa brać naprowadziła mnie na właściwą datę.
   Z samego rana wciągnąłem porcję owsianki (tę w ostatnim czasie jadam naprawdę rzadko - siła wyższa), a następnie około 9:30 przystąpiłem do pakowania sprzętu. Termometr wskazywał około 5 stopni więc rozważałem nawet start w krótkim rękawku. Jednak od kilku dni walczę z okropnym przeziębieniem typu zapchany nos, budzenie w nocy, kasłanie i wszystko co takim stanom towarzyszy. Nie chciałem więc kusić losu. Tym bardziej, że zdrowie będzie mi potrzebne w najbliższych dniach :)
   Na miejscu pojawiliśmy się z Pati około 10:20. Znajomych twarzy cała masa - nie było więc możliwości, aby nudzić się przed startem. Prawdę mówiąc mogliśmy śmiało przybyć godzinę wcześniej, a i tak nie wyczerpalibyśmy wszystkich tematów :)
   Co ciekawe dzisiaj biegłem drugi raz w Gdańsku i drugi raz miałem na nogach nowiutkie Speedcrossy. W poprzednim modelu, po 3 tygodniach użytkowania, przetarły się zapiętki. Na szczęście Salomon nie robił problemów z reklamacją i przysłał mi nową parę.
   Około 10:56 stałem już wśród innych biegaczy i wyczekiwałem na komendę START. Czego się spodziewałem? Jaki miałem plan? Ciężko powiedzieć. Prawdę mówiąc szedłem na żywioł. Przed dwoma miesiącami osiągnąłem tutaj czas ponad 26 minut. Za to przed miesiącem w Gdyni udało mi się złamać 23 minuty. Tyle tylko, że trasy w tych obu lokalizacjach nie jest taka sama. A wg wielu ta w Gdańsku jest nieco trudniejsza. Zresztą sam również jestem podobnego zdania.
   Tak więc punktualnie o 11:00 ruszyłem przed siebie tak naprawdę nie wiedząc czego się spodziewać. Jedyne co było pewne to to, że na przełomie 1. i 2. kilometra czeka mnie solidny podbieg.
   Na początku było dość ciasno. Zbiegłem nawet na pobocze, aby nie obijać się łokciami z innymi biegaczami. Jednak zalegający tam piasek wcale nie ułatwiał biegu. 
   Mimo, iż pierwszy kilometr zajął mi aż 4 minuty i 55 sekund, zmusiłem serce do pracy z częstotliwością 180 uderzeń na minutę. Jak na mnie (nigdy nie odnotowałem więcej niż 189bpm) jest to naprawdę dużo. A przecież był to dopiero początek biegu. Na górze wzniesienia miła niespodzianka - spotkałem Traithlonową Trójmiejską Elitę. Nie ukrywam - chłopaki dodali mi nieco skrzydeł. 
   Niestety nie miało to przełożenia na tempo biegu. Drugi kilometr był jeszcze wolniejszy - 5:01. Prawdę mówiąc miałem już dość. Język na brodzie, lekko przymknięte oczy i głośne sapanie - wyglądałem jak podstarzały pies po polowaniu. 
   Naprawdę cierpiałem. A co najgorsze - zbiegi nie przynosiły ulgi. Starałem się biec najbardziej agresywnie jak byłem w stanie, podkręciłem tempo do 4:12/km, ale z moją kondycją było źle. W środku się gotowałem. Chciałem zdjąć czapkę - zbyt duże ryzyko pogorszenia stanu zdrowia. Rozważyłem zatrzymanie się - też słaba opcja. Zwolniłem, nawet bardzo. Jednak kompani również nieco osłabli. Pomyślałem, że może jednak nie jest ze mną aż tak tragicznie. 
   Nieco wolniejszy (4:48) kilometr 4. zmusił mnie do osiągnięcia po raz 2. (o ile dobrze pamiętam) w życiu wartości 189 uderzeń na minutę. Na samą myśl o tym jak się wówczas czułem jest mi słabo. Bez żadnego czarowania - chciałem upaść twarzą w te liście i leżeć. Totalny bez ruch - tylko o tym wtedy marzyłem.
   Jakimś jednak cudem biegłem dalej. A skoro biegłem to nie było tak źle. Podczas ostatniego kilometra co chwilę wyczekiwałem widoku mety za zakrętem i co chwilę wydawałem jęk zawodu. Totalnie straciłem orientację w terenie. Biegłem totalnie nie myśląc o tempie. Chciałem już jedynie zwyczajnie się zatrzymać. Dopiero na ostatniej prostej wykrzesałem resztkę sił i po 22 minutach i 52 sekundach zameldowałem się na mecie.
   Patrycję znalazłem dopiero po dłuższej chwili. Niemniej obowiązkowego buziaka odebrałem. Takiego samego jakiego dostaję po każdym biegu od niemal 4 lat :)
   Podsumowując to były naprawdę udane zawody. Czasu nie chcę oceniać, ale na pewno jest lepiej niż było w grudniu. Również sytuacja z nogą jest znacznie lepsza. Choć do pełni szczęścia i zapomnienia o kontuzji nieco jeszcze brakuje. Dzisiaj jednak w planach miałem "zniszczenie się" i noga mi na to pozwoliła - EKSTRA!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz