Na skróty

16 kwietnia 2015

Urodzinowa impreza z pompą - relacja z Marathon de Paris 2015

   Czasami chyba trzeba mieć po prostu szczęście. Trzeba mieć pewność, że ktoś tam na górze nad Tobą czuwa. A o tym, że jestem w czepku urodzony przekonywałem się wielokrotnie. A wyjazd na maraton do Paryża tylko mnie w tym utwierdził.
   Skąd w ogóle pomysł na bieg w stolicy Francji? Zaraz po swoim pierwszym maratonie rozmawialiśmy z Pati, gdzie byśmy chcieli się wybrać w ramach naszych biegowo - turystycznych wojaży. Poza Berlinem i Rzymem to właśnie Paryż był miastem, które trafiło na naszą listę celów. Oczywiście nie precyzowaliśmy żadnych dat. Ot tak po prostu wymieniliśmy miejsca, które chcielibyśmy odwiedzić i prze okazji zaliczyć w nich maratońskie imprezy.

   Przed rokiem natknąłem się na informację, że Marathon de Paris 2015 odbędzie się 12. kwietnia, a więc dokładnie w dniu moich urodzin. Jakby tego było mało - w dniu moich 26 urodzin. 26 mil na 26. urodziny? Brzmiało kusząco. Na tyle kusząco, że z miejsca się zarejestrowałem. Nie pamiętam dokładnie jak wyglądał proces rejestracji, ale wiem że jeszcze wiosną 2014 przelałem około 100€ na konto organizatorów i moje nazwisko znalazło się na liście startowej.
   Tyle tylko, że od tamtego czasu sporo się zmieniło. Już nawet pomijam aspekt kontuzji i w ogóle formy. Tak naprawdę jeszcze na 2 dni przed wylotem nie wiedziałem czy będę mógł wziąć wolne. Przyznam szczerze, że naprawdę miałem obawy. Na szczęście wszystko poszło po mojej myśli.
   Rezerwacją hotelu zajęła się moja żona. Do Paryża zamierzaliśmy polecieć w piątek i pobyć tam do poniedziałku. Jedyne na czym nam zależało to lokum blisko startu/mety (tak aby nie trzeba było korzystać z komunikacji) oraz własna łazienka. Reszta była sprawą drugorzędną. Ostatecznie udało nam się znaleźć pokój 2-osobowy za 225€. Drogo, nawet w porównaniu z Berlinem. Jednak Francuzi się cenią.
   Podobną kwotę musieliśmy zapłacić za bilety lotnicze. Aby w Paryżu być nieco wcześniej i zdążyć jeszcze w piątek odebrać pakiety - zaplanowaliśmy podróż przez Warszawę. W sumie za 6 biletów na trasach GDA - WWA, WWA-PAR, PAR - GDA, zapłaciliśmy około 950 złotych. Pewnie śledząc przez dłuższy czas ceny można by było trafić taniej, ale rozważaliśmy jeszcze transport samochodem i na samolot zdecydowaliśmy się dość późno.
   Ale to tyle w kwestii formalności przed. Pakiet opłacony, transport zorganizowany, hotel zarezerwowany, a więc można ruszać!
   W piątek o 5:30 zameldowaliśmy się na gdańskim lotnisku i po błyskawicznej odprawie (lecieliśmy tylko z bagażem podręcznym) mogliśmy zasiąść w samolocie. Lot do Warszawy nie trwał zbyt długo i już po niecałej godzinie byliśmy w Warszawie. W związku z tym, że dalej mieliśmy lecieć z tego samego lotniska, chcieliśmy się od razu odprawić. Nic z tego - odprawa możliwa jest na maksymalnie 3 godziny przed odlotem. Drobne śniadanie, krzyżówki, prasa - 5,5h minęło jak z bicza strzelił. Punktualnie o 13:00 siedzieliśmy już w samolocie do Paryża. Szybki rzut oka na najbliższych pasażerów i... voila - tuż koło nas siedzi Gosia Endrofina. Zresztą na pokładzie nie brakowało biegaczy i biegaczek.
   Sam lot, choć tym razem nieco dłuższy, również minął bez najmniejszych komplikacji. Mimo, że lotnisko na którym wylądowaliśmy nazywało się Paryż - Beauvais to dzieliło je od Paryża jakieś 80 kilometrów. Wcześniej jednak sprawdziliśmy, że za 16€ od osoby można się dostać do miasta autobusem. I faktycznie jakieś 30 minut po przylocie jechaliśmy już do stolicy Francji. Początkowo chcieliśmy od razu wybrać się na expo odebrać pakiety. Jednak okazało się, że autobus zatrzymuje się jakieś 500 metrów od naszego hotelu, dlatego woleliśmy w pierwszej kolejności pozbyć się bagażu.
   Sam hotel może i nie powalał, ale było czysto, była wyremontowana łazienka i była super lokalizacja. Szybko zrzuciliśmy torby, wskoczyliśmy w letnie ubrania i polecieliśmy na metro. Dojazd na EXPO miał być naszą najdłuższą i... jedyną wycieczką metrem. Muszę szczerze powiedzieć, że metro w Paryżu nie powala. Wygląda tak jakby od czasów powstania nie było nie tylko remontowane, ale nawet solidnie sprzątane. Odpadający tynk, grzyb na ścianach i brud to norma. Wycieczka w takich luksusach kosztowała 1,80€/os za jeden przejazd.
   Na szczęście po półgodzinnej jeździe byliśmy na miejscu. Expo - duże, naprawdę duże, ale skłamałbym jakbym powiedział, że zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Szok przeżyłem w Berlinie i pewnie aby przeżyć większy musiałbym się wybrać za ocean. Jednak nie wielkość jest najważniejsza. Najbardziej cenię sobie sprawność. A w tym aspekcie Francuzi spisali się bardzo dobrze. Osobne wejścia dla gości i dla biegaczy. Następnie zaraz po przekroczeniu progu poproszono mnie o kartę startową, certyfikat i dowód. Po stwierdzeniu, że wszystko jest ok przystawiono pieczątkę na karcie startowej i wysłano dalej. Przy kolejnym stoliku wymieniłem kartę na numer startowy i zostałem skierowany dalej. W międzyczasie dołączyła do mnie żona i wspólnie odebraliśmy pakiet startowy na maraton oraz pakiety (koszulki + flagi) na bieg śniadaniowy. I w zasadzie na tym skończyła się nasza wizyta. No dobra wstąpiliśmy jeszcze na pasta party, gdzie za 2 porcje makaronu po bolońsku i 2 piwa 250 ml zapłaciliśmy 22 €. Może i nie było to nic wybitnego, ale po całym dniu umieraliśmy z głodu. Wychodząc z Expo zwróciliśmy uwagę na jedno pokaźne stanowisko - a mianowicie stanowisko... KALENJI. O ile w Niemczech czy Holandii praktycznie w ogóle nie widziałem marki z Decathlonu o tyle tutaj było pełno ludzi w sprzęcie oznaczonym logo Kalenji.
   Po wyjściu z Expo udaliśmy się w drogę powrotną - również metrem. Kiedy dotarliśmy w okolice hotelu zalecieliśmy jeszcze do  Carrefoura po coś na kolację. I tutaj kolejna niezbyt miła niespodzianka - Francja jest naprawdę droga. Szczególnie drogi mają pieczywo (chociaż później w piekarni okazało się, że nie jest tak źle) - bochenek chleba pełnoziarnistego kosztował około 5€ zaś za 4 bajgle zapłaciliśmy 3,30 €.
   Po kolacji padliśmy jak zabici. Dawno już nie byłem tak zmęczony. A to był dopiero początek weekendu.
   W sobotę poderwaliśmy się już po 6. Spróbowałem nawet zorganizować gdzieś w okolicy ciepłą kawę, jednak pan z recepcji nie był w stanie mi pomóc i ostatecznie musieliśmy obejść się smakiem.
   Nie wiem jak to zrobiliśmy, ale mimo odgrażania się, że pójdziemy na ostatnią chwilę, aby nie stać i nie marznąć przez startem biegu śniadaniowego, zameldowaliśmy się na miejscu... około 8, czyli godzinę przed biegiem. Poranek tego dnia był naprawdę paskudny. Zimny wiatr wcale nie zachęcał do biegania.
   Na miejscu nie było jeszcze wielu biegaczy - mieliśmy więc pełen pogląd na miejsce, gdzie za 24 godziny miała być umiejscowiona strefa mety maratonu. Czekając na znajomych z Polski spotkaliśmy trochę ludzie w biało - czerwonych barwach. Poznaliśmy też osobiście Paulinę, którą kojarzyłem z forum bieganie.pl. Tak jak w Berlinie - Paris Breakfast Run to była zabawa z bieganiem w tle. Kiedy w końcu ruszyliśmy całą czwórką w tłumie mogliśmy spotkać masę ludzi poprzebieranych za postaci z bajek, filmów, książek, w barwy narodowe. Widać było, że wszyscy chcieli się po prostu dobrze bawić. Kiedy na 3. kilometrze ujrzeliśmy Wieżę Eiffel'a nie było innej opcji jak się zatrzymać i pstryknąć kilka zdjęć. A potem już prosto do mety... dość specyficznej mety, bo w pewnym momencie wszyscy przed nami stali i dowiedzieliśmy się, że to koniec biegu. Jednak było to co najważniejsze - prawdziwe, francuskie croissainty :) Zresztą w ogóle na śniadanie po biegu nie można było narzekać - była kawa, owoce, coissanty zwykłe, croissanty z czekoladą. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
   Po biegu wybraliśmy się z żoną w drogę powrotną piechotą. Uznaliśmy, że tylko tak możemy zobaczyć jak wygląda ten Paryż. Paryż, który w pierwszym momencie wydał się strasznie brudny i zaniedbany - tak przynajmniej wyglądały przedmieścia, przez które przejeżdżaliśmy pierwszego dnia.
   Za to to co ujrzeliśmy spacerując po centrum to zupełnie inna bajka. W którą stronę byśmy nie popatrzyli to widzieliśmy jakiś zabytkowy, super budynek. Żeby wszystkie je zwiedzić potrzebowalibyśmy chyba kilka miesięcy :)
   Natomiast sklepy jakie mijaliśmy... no cóż też robiły nie mniejsze wrażenie niż te wszystkie zabytki. Za to mnie najbardziej ucieszył widok charakterystycznych Złotych Łuków (jak to mawiał Łukasz), czyli MCD :) W końcu mogliśmy napić się dobrej kawy i to na Polach Elizejskich :)
   Nie chcąc się jeszcze bardziej rozpisywać napiszę tylko, że praktycznie całą resztę dnia spędziliśmy na pieszym zwiedzaniu miasta. Wziąłem ze sobą nawet Gremlina na część trasy. Luwr, katedra Notre Dame (stwierdziliśmy, że na żywo wcale nie robi takiego wrażenia), Łuk Triumfalny, Wieża Eiffel'a - wszystko to było naprawdę ekstra. Ale 30-kilometrowy spacer dzień przed maratonem... Tyle tylko, że maraton mogę pobiec każdego dnia. Zobaczyć Paryż? Nie wiem kiedy albo czy w ogóle będę miał taką okazję. Nie mogłem jej przepuścić :)
   W sobotę padliśmy już około 18. Trochę bałem się, że wstanę około północy, ale dosłownie mnie odcięło :) Zresztą faktycznie obudziłem się jakoś o 00:15. Tyle tylko, że sprawdziłem godzinę i... znowu padłem jak zabity.
   W niedzielę wstałem wyspany jak nigdy. Czułem się naprawdę dobrze. Byłem naładowany pozytywną energią i w końcu nie mogłem doczekać się biegu. Dwa tygodnie przez biegiem rozłożyła mnie choroba, do samego wylotu byłem na lekach, w tym czasie przebiegłem... 10 kilometrów i perspektywa maratonu nie bardzo mnie cieszyła. Nie mogę powiedzieć, że czułem maratońskie napięcie. Jedyne co czułem to strach czy po czymś takim dam radę ukończyć bieg. No i w końcu w niedzielę zmieniło mi się nastawienie. Byłem gotowy na świetną zabawę na dystansie 42 kilometrów i 195 metrów. I ani centymetra mniej! Nie było opcji, aby nie dobiegł do mety.
   W ramach śniadania przed biegiem wciągnąłem tradycyjnie chyba podczas biegów poza domem - pieczywo z dżemem. Idąc na start zaszliśmy z Pati jeszcze na kawę do MCD i pomknęliśmy na Pola Elizejskie.
   Widok jaki ukazał się naszym oczom robił naprawdę niesamowite wrażenie. To były rzesze biegaczy. Było ich jeszcze więcej niż w Berlinie. W dodatku stojąc pod Łukiem Triumfalnym można było na wszystko patrzeć z góry - coś pięknego!
   Przed wejściem do strefy jeszcze coś bez czego nie wyobrażam sobie biegu - buziak od żony. To dla mnie jak talizman. Podczas jedynego biegu jakiego nie ukończyłem (Szczecin - Kołobrzeg) to właśnie tego mi zabrakło :)
   W związku tym, że została mi przydzielona strefa na 3:00 ustawiłem się na samym końcu stawki. Przed chorobą chciałem powalczyć o czas pomiędzy 3:30, a 3:20. Teraz zupełnie nie wiedziałem jak zareaguje mój organizm.
   O godzinie 8:45 ruszyła elita, a 2 minuty później na trasę wyruszyła moja strefa czasowa. A więc zaczęło się! Kolejny maraton, kolejna przygoda, kolejne wyzwanie, kolejna wyprawa w nieznane. Tutaj już czułem dreszczyk. Emocje buzowały.
   Przed biegiem spiker ostrzegał, że początek jest z górki i trzeba nieco wstrzymać nogi, aby później za to nie zapłacić wysokiej ceny. Mimo to zacząłem bieg od 4:37 - jednak to chyba nie zbieg, a widok żony tak mnie poniósł :)
   Później nieco zwolniłem. Pod Luwrem zameldowałem się po 4 minutach i 59 sekundach, zaś kolejny pobiegłem 4 sekundy szybciej. Na kolejnych 4 kilometrach zwolniłem do kilku sekund powyżej 5 minut na kilometr. Gremlin twierdzi, że na owych kilometrach mierzyłem się z jakimś lekkim podbiegiem. Ja zaś jakoś niespecjalnie kojarzę, abym tam podbiegał. Zresztą w ogóle niewiele pamiętam z tego biegu, dlatego skupię się na tym na co zwróciłem uwagę i na tym co zapamiętałem.
   Przez pierwszą dychę praktycznie cały czas zamartwiałem się kręgosłupem. Okazało się, że niezbyt podpasowało mi łóżko w hotelu i przy każdym kroku czułem ból promieniujący od kości ogonowej po kostki. Nieprzyjemna sprawa, ale po 10 kilometrach o niej zapomniałem. Niemniej to właśnie przez nią te dwie pierwsze piątki były tak nieprzyjemne. Jednak tempo nie było było wcale najgorsze. Pierwsza z nich zajęła mi 24:49, zaś druga była 41 sekund wolniejsza.
   To co bardzo mi się podobało to fakt, że woda była podawana w małych (250 ml) butelkach. Nie dość, że łatwo się z tego piło to jeszcze mogłem biec z nią dalej. Naprawdę fajne rozwiązanie. Podobnie zresztą jak umieszczenie przy trasie wielkich kontenerów z tarczą z tyłu, aby łatwo można było trafić. Kto wie - może ktoś odkrył w sobie talent koszykarski :)
   Drugie 10 kilometrów to jeden z fajniejszych, przynajmniej dla mnie, momentów trasy. Biegaliśmy sobie pod miastem po terenach zielonych (aczkolwiek cały czas asfaltem). A przy okazji przebiegaliśmy koło paryskiego ZOO :) Na pokonanie drugiej dyszki potrzebowałem 49 minut i 41 sekund (24:47 + 24:54).
   Kurczę naprawdę dobrze biegło mi się do tego momentu. A ciągle utrzymywałem przyzwoite tempo. Obawiałem się nawet, że zbyt przyzwoite jak na ostatnie perypetie. Jednak na 20. kilometrze odnotowałem 4:49! Kompletnie olałem też pogodę - a było naprawdę słonecznie :)
   Po 23. kilometrze minęliśmy Plac Bastylii i wbiegliśmy nad Sekwanę. A tam co? Co chwilę wbiegaliśmy i zbiegaliśmy. W dodatku jeden z kilometrów pokonywaliśmy w tunelu. Po biegu słyszałem głosy, że było tam bardzo duszno. Nie wiem, ja tego naprawdę nie czułem. Jedyne co z tego pamiętam to DJ grający fajną muzykę i lasery :)
   W dodatku na 28. kilometrze znowu czekała na mnie żona. Niosło mnie. Wyprzedzałem i pędziłem przed siebie. Trzecia dyszka była najszybszą tego dnia. Pokonałem ją w 49 minut i 40 sekund.
   Jednak jak się później okazało 29. kilometr był ostatnim który pokonałem poniżej 5 minut. Nigdy nie wierzyłem i nie wierzę w ścianę dlatego nie napiszę, że na nią trafiłem. Po prostu po 30-32. kilometrze wyszła choroba, braki w treningach, spacery po mieście czy lekkomyślność na pierwszej części trasy. Zresztą to wszystko nie ma znaczenia. Nie będę się tutaj usprawiedliwiał, bo ja naprawdę jestem zadowolony z tego biegu. Nawet to osłabienie nie było niczym co mnie zaskoczyło czy zmartwiło. Ot nieco zwolniłem - miałem przynajmniej więcej czasu na podziwianie każdej atrakcji.
   W związku z tym, że w dniu biegu kończyłem 26 lat bardzo ucieszyło mnie, że organizatorzy oznaczyli trasę zarówno w kilometrach jak i milach. Dla mnie te 26 mil symbolizowało moje 26 lat - mogłem sobie więc nieco powspominać. Po biegu opowiadał żonie, że najtrudniej było w momencie jakie się poznaliśmy czyli od 20 mili :)
   Tak naprawdę w końcówce mocno już się męczyłem. Byłem tak zarżnięty, że nie zauważyłem nawet stadionu PSG przy którym rzekomo (ja go nie widziałem!) przebiegaliśmy.
   Na pokonanie czwartej dyszki potrzebowałem aż 52 minut i 14 sekund. Odnotowałem też najwolniejszy kilometr tego dnia - 5:24. Myślałem już tylko o tym, aby dobiec do mety i się zatrzymać. Kilka razy rozważałem nawet postój "na chwilkę" jeszcze przed metą. Jednak ostatecznie za każdym razem rezygnowałem z tego pomysłu. Głupio by było męczyć się 40 kilometrów i przez odpuszczenie w końcówce wkurzać się później. Biegłem więc dalej.
   Jeżeli ktoś myśli, że tłum kibiców i bliskość mety, kiedy wybiegliśmy już z Lasku Bulońskiego podziałały na mnie motywująco to muszę go rozczarować. Ostatni kilometr poleciałem w 5:22 i zerwałem się odrobinę dopiero na ostatniej prostej. Ależ to była radość. Nie ma znaczenia czy życiówka czy bieg for fun - ten moment w chwili przekraczania mety zawsze jest fantastyczny! To jest to co sprawia, że człowiek mimo bólu myśli już o kolejnym maratonie! Zanim jeszcze doszedłem do siebie już krzyczała do mnie Pati. Szybko odebrałem medal i... koszulkę Finishera! Miła niespodzianka - w Berlinie musieliśmy zapłacić za taką koszulkę 20€, a tutaj dostałem ją za darmo.
   Kiedy tylko wydostałem się ze strefy mety padłem w objęcia żony, a następnie... na pobliski trawnik. Ależ mnie bolały nogi tuż pod łydkami. Ale było warto! 3 godziny 33 minuty i 15 sekund katowania swojego ciała było naprawdę warte tego wszystkiego! Ciężko nawet opisać co wtedy czułem. To trzeba poczuć na własnej skórze :)
   W Paryżu zostaliśmy jeszcze do poniedziałkowego popołudnia i w tym czasie, przynajmniej wg Gremlina, przemaszerowaliśmy jeszcze... 30 kilometrów. Mimo, że po biegu z nogami było kiepsko to już kilka godzin później mogłem (prawie) normalnie chodzić :)
   Podsumowując pokonałem kolejny maraton. Biegałem w stolicy Francji. Zwiedzałem Paryż zarówno za dnia jak i nocą. Wjechałem na sam szczyt Wieży Eiffel'a, piłem kawę pod Łukiem Triumfalnym i jadłem croissanta na Polach Elizejskich. A to wszystko z najcudowniejszą żoną na świecie, Moją Pati. Dziękuję Ci Skarbie za ten wyjazd! Świętowanie urodzin razem z ponad 40 tysiącami biegaczy - coś niezapomnianego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz