Na skróty

4 maja 2015

Majówka w najlepszym wydaniu - relacja z III Półmaratonu Śladami Bronka Malinowskiego

   To był naprawdę udany weekend majowy. Nawet nie sądziłem, że wszystko aż tak dobrze się potoczy. Ale nie cofnijmy się na sam początek.
   W czwartek kończąc swoje obowiązku służbowe wspomniałem kolegom, że skoro majówka trwa całe 3 dni to można by przebiec nawet około 50 kilometrów. Oczywiście nie było to nic zobowiązującego. Tak po prostu wspomniałem o tym między wierszami. Głównym punktem weekendu miał być III Półmaraton Śladami Bronka Malinowskiego. Na samą myśl o majówce w Grudziądzu pojawiał się uśmiech na twarzy.

   Zanim jednak udaliśmy się do miasta, gdzie Ewa Kasprzyk 19 lat temu ustanowiła rekord Polski na dystansie 100 metrów, pojechaliśmy prosto na Warmię. Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się, że właśnie w krainie, z której pochodzę, przyjdzie mi spędzać majówkę. Naprawdę pozytywnie byłem zaskoczony. 
   Jak wyglądała sama majówka? Tradycyjnie, po polsku - grill, piwko, wylegiwanie się i... bieganie. I to całkiem sporo tego biegania. Już pierwszego dnia wpadłem na pomysł obiegnięcia pobliskiego jeziora. Kiedy wytyczyłem trasę okazało się, że mam do pokonania 22 kilometry. Trochę sporo na dwa dni przed połówką. Jednak żona zadeklarowała, że będzie mi towarzyszyć na rowerze. Pati & Mały razem na trasie? Uwierzcie, że w tym momencie "aż 22 kilometry" zamieniły się na "tylko 22 kilometry". To był naprawdę świetny trening.
   Nieco mniej przyjemnie było dzień później, ale mimo drobnych problemów i tak pokonałem 15 kaemów. Fizycznie byłem nieco poobijany i obolały. Jednak wydolnościowo czułem się całkiem przyzwoicie. Na pewno lepiej niż kilka tygodni temu w Paryżu.
   Do Grudziądza dotarliśmy z Pati w sobotę i niemal od razu zaczęliśmy ciąg dalszy "majówkowania". Dobrze, że udało się znaleźć chwilę na odebranie pakietów. Swoją drogą po raz trzeci odbieraliśmy pakiety w Grudziądzu i za każdym razem było to w innym miejscu. Tym razem byliśmy w nowej marinie i trzeba przyznać, że robi wrażenie. A jeszcze większe wrażenie robi widok z jej parkingu na Most im. Bronisława Malinowskiego (swoją drogą będę mógł podziwiać ten widok codziennie rano pijąc kawę :) ).
   No i właśnie - w końcu nadeszła niedziela rano. Wiedziałem to już wcześniej, więc moje obawy się jedynie potwierdziły - majówkę powinno zaczynać się od półmaratonu, a nie kończyć na półmaratonie. Po 3-dniowych wojażach na pewno nikogo nie zaskoczę jak napiszę, że niespecjalnie miałem moc :) Niemniej - chciałem już wystartować. Wiedziałem, że głowa zrobi swoje i będąc skupionym na biegu nie będę sobie zawracał niczym innym głowy. 

   Zanim jeszcze wyruszyliśmy od Kamila na bieg - dojechała do nas Mała z Szymonem. Oni również mieli zamiar uczcić pamięć po Bronku w najlepszy możliwy sposób - połóweczką :) 
   Taką 5-osobową ekipą zameldowaliśmy się na stadionie miejskim, skąd mieliśmy wystartować. Na miejscu spotkaliśmy jeszcze trochę znajomych oraz... udzieliliśmy krótkich wywiadów. Komu? Pojęcia nie mam, ale było naprawdę miło :)

   W związku z tym, że miałem naprawdę napięty harmonogram dnia i potrzebowałem samochodu od razu po biegu - Pati nie mogła poczekać na start na stadionie i już przed 11 udała się do Rulewa.
   Chwilę przed startem zaliczyliśmy jeszcze rozgrzewkę i wskoczyliśmy w strefę startową. Planując sezon ten półmaraton miał być sprawdzianem przed maratonem w Gdańsku. Obecnie jednak nieco zmieniła się sytuacja. Nie chciałem po prostu zaliczyć 21-kilometrowego roztruchtania. Nie zamierzałem jednak porywać się z motyką na słońce. Dopiero co wróciłem po chorobie, a i majówka nie sprzyjała budowaniu formy :) Razem z Kamilem zdecydowaliśmy się na 105-minutowy bieg. Tempo minimalnie poniżej 5 minut na kilometr wydawało się optymalne. Bez ziewania i bez umierania - taki był plan. 
   Zaczęliśmy standardowo za szybko - 4:43. Szybko postanowiliśmy zwolnić w okolice 5:00/km. Niestety nie wyszło. Drugi tysiączek pokonaliśmy w 4:50, a trzeci 4:53. Wydawało się, że wszystko idzie w dobrą stronę. Tyle tylko, że 4 kilometr zajął nam 4 minuty i 42 sekundy. Do tego momentu trasa prowadziła uliczkami Grudziądza. Klepaliśmy trochę chodniki, parokrotnie wbiegaliśmy na kocie łby, jednak w większości lecieliśmy asfaltem.
   Na 5. kilometrze wbiegliśmy na Most im. Bronisława Malinowskiego - ten sam na którym nasz złoty medalista olimpijski zginął 34 lata temu. Biegnąc przez ten most zawsze czuję lekki dreszczyk. Za to jak z niego zbiegnę... Ta 4-kilometrowa, płaska prosta potrafi zmęczyć. Nie tyle nogi co głowę. Biegniesz, biegniesz, a końca nie widać.

   Dzisiaj jednak było ok. Od początku biegliśmy z Kamilem i Pawłem w dość komfortowym tempie. Dlaczego tak sądzę? Gęby nam się nie zamykały. Gadaliśmy jak przekupy na rynku. 
   No i tak od słowa do słowa i nie wiedzieć kiedy zameldowaliśmy się na 10. kilometrze. Czas - 48:18. Wszystko gdyby nie fakt, że wiedziałem iż druga część biegu jest o wiele bardziej wymagająca. Tak naprawdę w tym półmaratonie mamy 9-kilometrową rozgrzewkę i 12 kilometrów zabawy.

   Na 11. kilometrze Kamil uciekł na stronę, a Paweł uznał, że nie chce przesadzić w debiucie i woli trzymać się założeń na 1:45. Na chwilę zostałem sam. Jednak minęła dosłownie chwila i Kamil już był z powrotem. 
   Dalej lecieliśmy we dwóch, ciągle gadaliśmy, ale te nasze wypowiedzi jakby nieco traciły na długości. Odpowiedzi stawały się coraz bardziej proste i zwięzłe. Czy miałem kryzys? Nie, kryzys miałem w Paryżu - tam słabłem i nie mogłem z tym nic zrobić. Tutaj mimo, że faktycznie odnotowałem dwa słabsze kilometry (14. i 15.), które pokonałem odpowiednio po 5:01 i 5:00, to wiedziałem, że jest to spowodowane profilem trasy i zmianą podłoża na gruntowe. Ciągle czułem, że jedyne co mnie powstrzymuje przed przyspieszeniem to głowa. Nawet tętno utrzymywało się na poziomie około 165 bpm. 
   Kiedy pod koniec znowu wpadliśmy na asfalt - mimochodem przyspieszyliśmy. Kamil nawet zapytał czy nie chcę zrobić do mety biegu z narastającą prędkością. Stwierdziłem, że nie mam na to ochoty. Jedyne na czym mi zależało to w zdrowiu dolecieć do tej mety. Nic więcej nie chciałem.
   Na 18. i 19. kilometrze odnotowaliśmy 4:46. Nieco zwolnił nas podbieg na 20. tysiączku - 4:54. Ale byliśmy w gazie, już nie odpuszczaliśmy. Nie powiem, że porwaliśmy się w szaleńczym pędzie przed siebie, ale było stosunkowo żwawo.
   Ostatni kilometr pokonaliśmy zdecydowanie najszybciej - 4:29. Ostatnia prosta to już przybijanie piątek i wreszcie koniec. Na pokonanie trasy potrzebowaliśmy 1 godziny 42 minut i 6 sekund. Średni puls 163 bpm pokazuje, że nie jest źle. Dzisiaj znowu cieszyłem się biegiem. Tego mi było trzeba. 
   Na mecie dostałem oczywiście wyczekiwanego buziaka od mojej NajUkochańszej kibicki oraz butelkę wody i medal od organizatorów. Co ciekawe - w tym roku medal przedstawia ten słynny most, który tak mi się podoba. 
   To co czekało na biegaczy na mecie - bajka. Naprawdę życzę każdemu biegaczowi takiej strefy mety jaka była w Grudziądzu, a właściwie to w Rulewie. Atrakcje dla kibiców - tych dużych i tych małych, strefa masażu. A bufet? Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Po takim posiłku jaki nam zaserwowano należałoby wrócić do Grudziądza również biegiem, żeby bilans kaloryczny był na zero :)
   Dziś jednak nie miałem czasu nacieszyć się zbytnio strefą mety, gdyż bardzo gonił mnie czas. Gonił mnie tak bardzo, że gdy Mała kończyła bieg, jako zając na 1:55, ja byłem już w samochodzie. Na szczęście udało mi się po raz trzeci wystartować i zrobię co w mojej mocy, abyśmy wrócili z Pati do Grudziądza za rok. 

1 komentarz: