Na skróty

18 maja 2015

Wszędzie dobrze, ale w GDAŃSKU najlepiej - relacja z I PZU Maraton Gdańsk

   Nie tak dawno pisałem o ciepłym przyjęciu i wsparciu, jakie otrzymałem od kibiców w Krakowie. Bardzo fajna atmosfera panowała również na biegach w Lidzbarku Warmińskim, skąd pochodzę. Nie będę jednak ukrywał, że nie mogłem się doczekać kiedy w końcu pobiegnę w Gdańsku - mieście, w którym mieszkam. Mieście, gdzie 4 lata temu zaczęła się moja przygoda z bieganiem.
   Na start w tych zawodach zdecydowałem się już dawno. Praktycznie, kiedy tylko pojawiła się informacja o biegu, wiedziałem że wezmę w nim udział. Nieważne było, że raptem 5 tygodni wcześniej mam Marathon de Paris. Gdańsk to Gdańsk i nie mogłem darować sobie tej imprezy!

   Jakby już sam maraton nie wzbudzał wystarczająco dużo emocji, to jeszcze na kilka tygodni przed biegiem dostałem maila, że zostałem wybrany do udziału w programie Biegowych Kronik PZU i Polsatu. Taka promocja biegu i biegania, a dla mnie, przede wszystkim, ekstra pamiątka.
   Pierwszą część nagraliśmy tydzień przed biegiem, zaś w dniu maratonu mieliśmy dograć resztę. A dzień ten przyszedł bardzo szybko.
   Weekend maratoński zacząłem od... treningu. Postanowiłem, że jak za starych, dobrych czasów, wybiorę się na stadion AWFiS na zajęcia BBL. Nie chciałem leżeć w domu, a zajęcia z trenerem wydawały się najrozsądniejszą opcją. I faktycznie, choć samego biegania nie było za wiele, to nie dało się nudzić. Jakby ktoś miał już dość swoich ćwiczeń to mógł popatrzeć jak trenują najlepsi, gdyż akurat w sobotę rano swoje treningi na stadionie AWFiS przeprowadzali Oskar Przysiężny i Marta Krawczyńska. Nim się obejrzałem minęły 2 godziny. A jak do tego doliczymy jeszcze czas na dojazd (a w zasadzie w większości - dobieg) na i ze stadionu, to mamy ponad 3-godzinny trening na dzień przed maratonem :)
   Gdy już w końcu się ogarnąłem, wspólnie z żoną wyruszyliśmy do biura zawodów po pakiet startowy. Biuro mieściło się na terenie Amber Expo, gdzie dzień później miałem zerwać wstęgę... no dobra może nie zerwać wstęgę, ale przekroczyć metę :)
   Organizatorzy mieli zagospodarowane 3 hale. Na pierwszej mieściła się strefa relaksu z placem zabaw dla dzieci, bufetem dla biegaczy oraz strefą zdrowia PZU. Na drugiej hali było biuro zawodów oraz maratońskie EXPO. Trzeba przyznać, że dość skromne. Zresztą nie mogło być inaczej na imprezie, w której miało wziąć udział zaledwie około 2 000 ludzi.
   Odbiór pakietu tego dnia zajął nam... blisko 2 godziny. Oczywiście samo pobranie poszło bardzo sprawnie, obyło się bez kolejek. Jednak biegi na własnym podwórku mają to do siebie, że można spotkać mnóstwo znajomych - tych z najbliższej okolicy, ale też przyjezdnych. No i właśnie - Expo może i małe, ale nie zabrakło przedstawiciela High Level Center i Agisko, dzięki czemu była okazja porozmawiać, nadrobić zaległości i uzupełnić zapasy paliwa :)
   No dobra - pakiet odebrany, carboloading zrobiony, jeszcze tylko przygotowanie stroju na bieg i można kłaść się spać. Tyle tylko, że nie było to wcale takie łatwe zadanie. O ile nie miałem wątpliwości co do butów, o tyle nad całą resztą musiałem się zastanowić. Nie chciałem zarobić kolejnych obtarć, wygoda przede wszystkim.
   Po dłuższej chwili zastanowienia zdecydowałem się na założenie dokładnie tego samego co miałem na sobie w Berlinie... w 2013 roku. A więc wtedy, gdy ustanowiłem swój PB w maratonie. Takie małe wzmocnienie psychiki z mojej strony :)
   W niedzielę budzik ustawiony był na 5:30, ale wstałem już pół godziny szybciej. Choć nie zamierzałem walczyć o życiówkę, to czułem podobne napięcie. Żyłem zbliżającym się startem.
   Tym razem na śniadanie nie musiałem sięgać po bułkę i dżemem. Biegnąc u siebie mogłem w końcu wciągnąć śniadanie mistrzów - owsiankę i kawę. Zresztą nie tylko ja wciągałem owsiankę - Pati też się skusiła, w końcu ją także czekało sporo pracy. Tego dnia moja żonka była oficjalnym fotoreporterem zawodów :)
   Choć planowaliśmy zameldować się pod Amber Expo około 7:30 to nie wytrzymałem oczekiwania w domu i tym samym na miejscu byliśmy już o 7 - dwie godziny przed startem. Niby wcześnie, ale tego dnia czekało nas jeszcze parę wyzwań. Miałem zgłosić się na badania (ostatecznie kolejka okazała się zbyt długa), a także dograć kilka scen do Kronik Biegowych. No i przede wszystkim - zbić parę piątek! To chłonięcie atmosfery - fantastyczna sprawa!
   Na start czekaliśmy całą paczką - poza Pati była jeszcze Monika z Szymonem i Kamil. Wypisz, wymaluj ta sama zgraja co w Grudziądzu. Tym razem Mała nie była pacemakerem i wszyscy (poza Szymonem, który tego dnia debiutował i chciał przede wszystkim ukończyć bieg) ustawiliśmy się w strefie na 3:30. I choć startowaliśmy razem, to chyba każdy wiedział, że na metę tak nie wbiegniemy :)
   Na około 15 minut przed godziną 9 Pati wsiadła w tramwaj i pojechała na trasę, aby znaleźć dobre miejsce do robienia fotek. My zaś jeszcze chwilę porozgrzewaliśmy się w budynku Amber Expo i na 5 minut przed startem wskoczyliśmy do strefy startowej. Tam jeszcze złapała nas na chwilę kamera Polsatu, jednak w tym momencie nie myślałem o niczym innym niż o biegu. Cholernie nie mogłem doczekać się startu!
   W końcu, punktualnie o 9:00, biało - niebieskie balony pofrunęły w górę, a my ruszyliśmy na trasę gdańskiego maratonu. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że w tym właśnie momencie spełniało się jedno z moich biegowych marzeń.
   Tak jak zakładałem, bardzo szybko rozpadła się nasza trójka. Ale to bardzo dobrze, tego dnia czułem się całkiem nieźle i postanowiłem pobiec nieco szybciej, a wiedziałem, że Kamil walczy o życiówkę i złamanie 3:30. Głupio by mi było, gdyby przeze mnie mu się to nie udało. Natomiast Mała jak sama przyznała - nie była przygotowana na ten bieg, ona do swojego głównego startu ma jeszcze blisko 2 miesiące.
   Tak już na 1. kilometrze, który pokonałem w 4:41, zostałem sam. Skupiony byłem na biegu, ale nie będę ukrywał, że rozglądałem się z zaciekawieniem po okolicy. Z tej perspektywy wyglądało to wszystko zupełnie inaczej. Ależ ja byłem zajarany tym biegiem!
   Nim się obejrzałem byłem już w Europejskim Centrum Solidarności, swoją drogą po raz pierwszy. Wybiegając z ECS ujrzałem Pati, która dodatkowo mnie zmotywowała.
   Na 5. kilometrze rozmawiałem z jednym z biegaczy, który powiedział, że biegnie negative splitem na 3:15... To mi nieco dało do myślenia. Wiedziałem, że absolutnie nie mogę sobie pozwolić na bieg po 3:15 w obecnej formie. Trzeba było zwolnić...
   Tyle tylko, że w tym momencie biegliśmy przez Śródmieście. Pełno kibiców, świetny doping, płaska trasa - tam się nie dało zwolnić! To było po prostu niemożliwe. Na 7. i 8. kilometrze odnotowałem kolejno 4:34 i 4:31 co odpowiadała dwóm najszybszym kilometrom tego dnia.
   Na 10. kilometrze ponownie Pati i ponownie czułem się jakbym dostał #5MOCY. Tyle tylko, że wbiegliśmy na główną arterię Gdańska. Mieliśmy biec tą ulicą przez blisko... 10 kilometrów. A zadania wcale nie ułatwiał dmuchający wiatr.
   Mimo to biegłem dość równo - nie zwalniałem specjalnie nawet na podbiegach. Między 11. a 18. kilometrem notowałem czasy od 4:49 do 4:40.
   Na Przymorze zaś wbiegłem z czasem 4:34 (19. kilometr) i 4:36 (20. kilometr). Już na Grunwaldzkiej zdałem sobie sprawę, że kluczowa będzie aleja Rzeczypospolitej / Chłopska. Mieliśmy biec 4 kilometry w jedną stronę, później nawrót i powrót do punktu wyjścia. Przez cały czas wiał dość mocny wiatr, a gdy tylko na chwilę cichł - zaczęło przygrzewać słońce. Tego dnia chyba pierwszy raz wolałem podmuchy  :)
    I faktycznie, jak się spodziewałem, te osiem kilometrów mocno mnie sponiewierało. Przez myśl mi nawet przeszło, że powinienem zwolnić. To był chyba lekki kryzys. I kiedy już zaczynałem z niego wychodzić dogonił nas samochód Polsatu, aby dograć kilka scen. Nagle, na 29. kilometrze musiałem spiąć się i zmyć z twarzy, choć trochę, grymas bólu. I wiecie co? Udało się. Tysiączek 29. pokonałem w 4 minuty i 39 sekund.
   Swoją robotę robili też kibice - może nie było ich tyle co w Paryżu, Berlinie czy chociażby w Warszawie, ale jak już byli to dopingowali na całego. Naprawdę dziękuję - to mnie niosło. Ekipa Tri Wiatraków i ich żywiołowy doping sprawił, że przez Grunwaldzką szedłem jak przecinak. Piątka mocy Melchiora pomogła w tej cholernej końcówce. Zresztą gdybym chciał wymienić wszystkich, którzy pokrzepili mnie dopingiem bądź piątką, to musiałbym napisać osobnego posta. A i tak na pewno bym kogoś pominął :)
   Wbiegając na nadmorskie alejki spodziewałem się, że teraz już będzie dobrze. Nie czekały nas żadne większe podbiegi, a na wiatr też już specjalnie nie zwracałem uwagi. Nie przewidziałem tylko jednego - skurczy. Nie przewidziałem, a powinienem, gdyż zanosiło się na nie już od mniej więcej 20 kilometra...
   Pierwsze "podszczypywania" w łydkach pojawiły się na 32. kilometrze. Bałem się, że to może być koniec. Jednak szybko zacząłem mocno walić z pięty i to nieco odciążyło łydki. Do tej pory nigdy skurcze nie uniemożliwiły mi całkowicie biegu - czy to na treningu czy na zawodach.
   Zwolniłem, ale ciągle tempo nie było złe. Od 34. do 38. kilometra notowałem czasy z przedziału 4:59 - 4:50. Na 36. ponownie ujrzałem Pati uzbrojoną w aparat. Krzyknęła do mnie, że "jest super i dobrze wyglądam". Odpowiedziałem jedynie krótko - "skurcze".
   No i w końcu stało się to, co stać się musiało. Na 39. kilometrze ścięło mnie z nóg. Najpierw skurcz w udzie, później skurcze w obu łydkach. Padłem plackiem na ziemię i nie mogłem nawet przemieścić się ze środka trasy. Po drodze wyminęło mnie kilku biegaczy, którzy szczerze mnie zdziwili - żaden nie podbiegł, ba! nawet nie zwolnił, nie zapytał co się stało, czy może pomóc. I choć na całe szczęście były to tylko skurcze, pozostał lekki niesmak. Z pomocą przyszła kibicka, jednak grzecznie podziękowałem, usiadłem, po chwili wstałem, delikatnie się rozciągnąłem, zdjąłem kompresję... i ruszyłem dalej. Choć ten nieszczęsny 39. kilometr zajął mi ponad 6,5 minuty, to na kolejnych przyspieszyłem ponownie w okolice 5 minut na kilometr.
   Z końcówki zapamiętam przede wszystkim trzy rzeczy. Okrzyk spikera na 40. kilometrze zapowiadający, że właśnie nadbiega Biegacz z Północy. Ponadto po raz kolejny, tym razem pod PGE Areną, czekała na mnie Pati. No i sam bieg przez stadion. Prawdę mówiąc nie prześledziłem trasy i nie wiedziałem, że będziemy przebiegać przez środek stadionu. Dla mnie była to MEGA niespodzianka.
   Niespodzianką, choć już mniej pozytywną, była też wichura jaka spotkała mnie po wybiegu ze stadionu Lechii. W pewnym momencie wydawało mi się, że stoję w miejscu.
   Ale ostatni kilometr - czysta przyjemność. Tuż przed metą, gdy ktoś krzyknął, że "to ostatnie 100 metrów", odpowiedziałem - "mam nadzieję, że nie kłamiesz". I pognałem przed siebie. Nie kłamał. Wbiegłem do Amber Expo, przekroczyłem metę i już było po wszystkim. Spędziłem na trasie 3 godziny 23 minuty i 31 sekund. I cholera! Choć byłem niesamowicie wymęczony, to trochę żałowałem że to już po wszystkim :)
   Szybko wypiłem butelkę wody, zjadłem banana, wyszedłem przed strefę i wykończony padłem na sofę. Po chwili przyszła Pati - tak, tak - buziak :). Po kilku minutach dołączyli do nas Kamil z Kasią. I wtedy zadzwonił telefon. Telefon, na myśl o którym chce mi się teraz śmiać jak cholera. Jednak wtedy do śmiechu mi wcale nie było. Zadzwoniła do mnie ekipa z Polsatu. Okazało się, że nie uchwycili momentu jak przebiegałem przez metę i... będę musiał przebiec ostatnie 100 metrów jeszcze raz :) :) :) :) I wiecie co? Zrobiłem to - jakim cudem, tego już dzisiaj nie wiem...
   Kończąc, chciałbym podziękować swojej żonie za to, że wciąż wspiera mnie w tym co robię. Gratuluję Kamilowi nowej życiówki, mojej siostrze ducha walki, który sprawił, że spięła pośladki i nie pozwoliła, aby na wyniku widniała 4 z przodu :) Gratuluję wszystkim maratońskich debiutów, w tym Pawłowi, Szymonowi i Sołtysowi - Panowie teraz już jesteście maratończykami :) Gratuluję też koledze, który podszedł do mnie przed biegiem - powiedziałeś, że przebiegniesz maraton i tak zrobiłeś - brawo! Dziękuję też organizatorom za tą imprezę.
   Dla mnie wszystko było dopięte na ostatni guzik! Mógłbym szczerze i bez wahania napisać, że impreza organizacyjnie nie odbiegała od największych maratonów w kraju i Europie... gdyby nie jeden mankament. Niestety okazało się, że dla części biegaczy zabrakło bananów na punktach odżywczych (woda i izotoniki były do końca). Jednak po reakcji organizatorów można mieć nadzieję, że za rok obejdzie się bez takich wpadek. Zresztą zamierzam to sprawdzić. Bo to, że za rok znowu pobiegnę w Gdańsku jest niemal pewne!




5 komentarzy:

  1. Spoko.
    Darłem japę na Chłopskiej, niestety biegłem wtedy po wolniejszej stronie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A odkrzyknąłem coś? Bo ktoś tam właśnie do mnie coś krzyczał i nawet się nie ogarnąłem kto i z której strony :) Chłopska i Rzeczypospolitej nie należały do najprzyjemniejszych fragmentów trasy :)

      Usuń
  2. Ja też pozdrawiałem na trasie - cały na czarno ubrany :) Moja relacja jeszcze się pisze, w Gdańsku zrobiłem życiówkę - w sumie ciężko było przez ten wiatr ale aż 5 minut poprawiłem się od jesieni w Frankfurcie i teraz mam poniżej 3:15 :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gratuluję! Krzyczałem nawet do Ciebie jak mijaliśmy się pod stadionem :) Super wynik :)

      Usuń
  3. Odmachałeś zdaje się. Było widać, że walczysz :)

    OdpowiedzUsuń