Na skróty

12 marca 2016

Na wariackich papierach - relacja z Chwaszczyńskiej '10 2016

   Inauguracyjny bieg w ramach Kaszuby Biegają już za mną. Wróć! W zasadzie to inauguracja KB nastąpi dopiero za miesiąc w Piaśnicy. Przynajmniej ta oficjalna. Dzisiejszy bieg w Chwaszczynie był jedynie prologiem. Jednak jedyna różnica to punkty w klasyfikacji, które za ten bieg nie będą przyznawane. Poza tym - WRÓCIŁ CYKL KASZUBY BIEGAJĄ. No i przede wszystkim - ja wróciłem po 2 latach do startów w tym cyklu. Choć pochodzę z Warmii to przyszłość wiążę z Kaszubami. Po co mam jeździć po kraju skoro pod nosem mam wszystko co mi potrzebne? Sezon 2014 więcej się leczyłem niż biegałem. W kolejnym roku w domu bywałem od przypadku do przypadku. Teraz w końcu zamierzam ponownie zwiedzać Kaszuby z cyklem KB.
   Start w Chwaszczynie zaplanowałem już co najmniej kilka tygodni temu. Jakoś tak się jednak złożyło, że nie zdążyłem się zapisać. Pomyślałem, że nic straconego, bo na KB zawsze można zapisywać się w biurze zawodów. Dlatego też niemal osłupiałem jak zobaczyłem komunikat organizatorów głoszący, iż wszystkie pakiety zostały wyprzedane i nie będzie możliwości dopisania się do listy startowej w dniu biegu!
   Jak tylko szok minął zacząłem kombinować - przecież nie może być tak, że odpuszczę start w biegu niemal pod samym domem! Próbowałem skontaktować się z organizatorem i dowiedzieć czy będą zapisy w przypadku nieodebrania opłaconych pakietów. Zacząłem na własną rękę szukać kogoś kto opłacił start, a nie będzie mógł pobiec. Wszystko na nic. Dzisiaj rano lekko zdeprymowany rozważałem start w parkrunie lub Sopocie. Tylko, że to były biegi na dystansie 5 kilometrów. Tymczasem ja zaplanowałem dychę. Cholera jak ja chciałem pobiec tą dyszkę. Byłem do tego stopnia nakręcony, że na poważnie zastanawiałem się na wyjazdem na bieg do... Łeby! 
   Rozsądek jednak zdecydował. Jedziemy całą rodzinką do Chwaszczyna. Jeżeli będę mógł się zapisać zaliczę Chwaszczyńską '10, jeżeli nie to robię dychę w pojedynkę na trasie Chwaszczyno - Pępowo.
   Na miejscu meldujemy się około 10:30. Oczywiście całym składem z Mieszkiem na czele. Od organizatorów dowiaduję się, że będzie możliwość zapisania się. Staję w długiej kolejce osób będących w podobnej, do mojej, sytuacji. Pierwsza tura zapisów skończyła się na... osobie przede mną. Chyba nie muszę mówić jak brzmiało - "Na razie koniec, proszę czekać", na 15 minut przed startem.
   W końcu jednak się udało. Wymieniłem 5 dyszek na numer startowy. Swoją drogą to chyba moja najdroższa dycha. Tak to już jest z tym zapisywaniem się w biurze. No ale nie zawsze wiem czy będę miał wolny weekend.
   Rozgrzewka? Kurna ledwo zdążyłem się przebrać. Buziaka na szczęście od mojej ukochanej żony dostałem na 6 minut przed startem. Szybko poleciałem jeszcze chwilę potruchtać, zrobić małe rozciąganie i 2-3 przebieżki. Czułem, że ta rozgrzewka była zrobiona tylko tak na alibi, ale co mogłem zrobić. Lepszy rydz niż nic.
   W końcu około 11:00 rozpoczęło się odliczanie. Dla odmiany... po kaszubsku. Dobrze, że w pobliżu było sporo lokalnych biegaczy, bo mógłbym nie ogarnąć kiedy wystartować :)
   Początek? No cóż jak totalny prawdziwek dałem się ponieść tłumowi. A ten napierał naprawdę nieźle. Co w zasadzie nie powinno dziwić skoro stałem niewiele za pierwszą linią.
   No więc pierwszy kilometr zrobiłem w 3:40. A co najlepsze - czułem, że wcale nie jest tak mocno. Na szczęście głowa szybko przeanalizowała dane i wysłała odpowiedni sygnał do nóg.
   A właśnie nie wspomniałem o tym jaki miałem plan na ten bieg. Otóż wczoraj dokładniej przyjrzałem się moim treningom. Na chłodno oceniłem, że stać mnie na wynik poniżej 40 minut na dychę. Tyle, że to szczyt moich obecnych możliwości. A żeby szczyt osiągnąć musiałoby wystąpić kilka czynników. Jednym z nich jest trasa. Pod walkę z czasem idealnie nadaje się płaski asfalt.
   Tymczasem w Chwaszczynie mieliśmy trasę pokrytą w 40% płytami jumbo. Pozostałe 60% stanowiły zaś leśne ścieżki. Płasko również nie było. To był bieg trailowy. Ale bardzo dobrze - takie biegi zawsze procentują o wiele bardziej! 
   Po tym pierwszym, szalonym kilometrze przestałem nieco ufać Gremlinowi. Bałem się, że skubaniec chce mnie oszukać. Na kolejny kilometrach pokazywał jednak kolejno 4:02, 4:01, 4:04.
   Jednak byliśmy już dość głęboko w lesie. Zbiegi, podbiegi, ślady wyjeżdżone ciężkim sprzętem, leśna ściółka - w zasadzie pełna paleta doznań. Naprawdę mieliśmy wszystko :)
   Kontrolowanie tempa nie za bardzo wchodziło w grę. 4:14 na piątym kilometrze nawet mnie nie zmartwiło. Jednak gdy zobaczyłem 4:23 byłem niemal pewien, że Gremlin nieco ześwirował w lesie. Zresztą nie będę czarował - biegłem na samopoczucie, na czasy kilometrów zerkałem tylko z ciekawości. 
   A jak już o samopoczuciu mówimy to to było całkiem niezłe. Jakoś nie potrafiłem zmobilizować się do podkręcenia, ale niespecjalnie też cierpiałem na trasie.
   Nie mogłem się doczekać aż znowu wybiegniemy na płyty jumbo. Może to nie asfalt, ale i tak można biec dość szybko. Na pewno szybciej niż w lesie.
   I faktycznie tak było. Znowu zbliżyłem się do 4 minut na kilometr. Zacząłem wyprzedzać. To mnie nakręcało. Dobrze i mocno czułem się na podbiegach, a wiedziałem, że czeka mnie jeszcze ten cholerny podbiec z którego tak fajnie zbiegało się na pierwszym tysiączku. 
   Jednak kiedy do niego dotarłem byłem już jak w transie. Po prostu napierałem przed siebie. Ostatni tysiączek okazał się wolniejszy jedynie od pierwszego. 
   Ostatecznie na mecie zameldowałem się po 40 minutach i 14 sekundach. Od razu dodam, że do pełnej dychy zabrakło wg Gremlina około 140-150 metrów. Niemniej i tak jestem bardzo zadowolony z biegu. Szczególnie, że średnie tętno wyniosło... 171 bpm. W zasadzie gdyby nie ten podbieg w końcówce to nie przekroczyłbym 180 uderzeń na minutę. Czyżbym aż tak bardzo się oszczędzał...?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz