Na skróty

1 czerwca 2016

Pełen spontan - relacja z XIII Biegu Rzeźnika

   Bieg Rzeźnika w moim wykonaniu był jednym wielkim spontanem. Po części wynikało to z mojego podejścia, a po części z wypadków losowych. W grudniu, zapisując się na imprezę, miałem naprawdę wielkie plany. W końcu zamierzałem pierwszy raz wystartować w górach. I to od razu w takim długim biegu. W dodatku biegu uważanym za, delikatnie mówiąc, niezbyt łatwym.

   Życie jednak dość brutalnie zweryfikowało moje plany. Wszystko szło całkiem poprawnie aż do marca. Od początku roku solidnie trenowałem. Poza bieganiem włączyłem do planu rower i basen. W lutym zaliczyłem 65-kilometrowego TUT'a po lokalnych górkach. Zaczynałem nabierać mocy. I nagle trach! Odnowiła się kontuzja. Od marca do połowy kwietnia musiałem niemal zupełnie odpuścić bieganie. 
   We wtorek, dzień przed wyjazdem w Bieszczady, pojawiłem się u swojego fizjoterapeuty i powiedziałem, że musimy dokonać cudu, bo ledwo chodzę, a chcę jechać na Rzeźnika. I cudu niemal dokonaliśmy. Tyle, że nawet w najmniejszym stopniu nie byłem przygotowany do biegu. Podobnie zresztą jak mój partner - Michał. Obowiązki służbowe praktycznie wykluczyły go z biegania. Dopiero dzień przed wyjazdem, gdy ja leżałem u fizjoterapeuty - on pojechał do Decathlonu po jakieś buty i spodenki. Można rzecz, że pchaliśmy się w nie lada tarapaty. Tyle, że zapisać się na Rzeźnika nie jest łatwo i szkoda nam było odpuścić.
   W środę wieczorem wyjechaliśmy razem z Natalią i Piotrkiem w stronę Bieszczad. Okazało się, że nikt z nas od dawien dawna nie był w Bieszczadach, a tym bardziej nie startował w Rzeźniku.
   Około północy, gdzieś na jakieś stacji pod Radomiem, dostaliśmy SMS od organizatorów, że bieg odbędzie się na trasie alternatywnej. Aczkolwiek nieco innej niż tej, która pojawiła się dwa dni wcześniej. Po zamieszaniu z trasą ewidentnie widać, że nie tylko my byliśmy nie do końca przygotowani. Ale co tam - przygoda to przygoda.
   W Cisnej zameldowaliśmy się chwilę po 4. Nocleg mieliśmy zapewniony w domku wraz z innymi biegaczami. Dwunastoma innymi biegaczami. Było wesoło. Michał położył się na podłodze pod rowerem. My z Piotrem zajęliśmy kanapę w salonie.

   Spanie nie trwało długo. Przed 7 byliśmy już na nogach. Niecałe 2h snu to niezbyt wiele, ale warunki do spania były wyjątkowo niesprzyjające :)
   Zjedliśmy śniadanie i polecieliśmy odebrać pakiety. Te całkiem pozytywnie mnie zaskoczyły. Tajemniczym elementem garderoby okazał się Buff - super sprawa i fajna pamiątka.

   Przed odprawą trzeba było jeszcze ogarnąć przepaki. Nie wiedziałem jak moje nogi zniosą bieg w cienkich, startowych Salomonach, dlatego zarówno na 32. jak i 49. kilometr wrzuciłem Energy Boosty. Ponadto zapakowaliśmy całkiem sporo jedzenia - bułek, żelek, kabanosów, batonów itd. Nie zapomnieliśmy też o skarpetach czy okularach przeciwsłonecznych :) W ostatniej chwili wpadliśmy też na pomysł, że jeden plecak zostawimy w Cisnej, a na start weźmiemy tylko 1 plecak i 1 nerkę.
   Odprawa minęła dość szybko, jednak nie wniosła w zasadzie nic. Była obowiązkowa, dlatego się na niej pojawiliśmy.
   Wyjazd na start zaplanowano na 1:30. To oznaczało pobudkę około północy. Zastanawialiśmy się czy w ogóle się kłaść. Tyle, że zarwaliśmy poprzednią noc i niezmrużenie oka w kolejną mogło mieć fatalne skutki na biegu. Tak więc położyliśmy się... na całe 2,5 godziny. No cóż - lepszy rydz niż nic :)
   Pobudka nie należała do najłatwiejszych. Nawet kawa nie do końca była w stanie nas ocucić. Jednak to co najważniejsze to pozytywne nastawienie. Tego nam nie brakowało. Humory dopisywały. Wciągnęliśmy stroje, ekwipunek, do tego kurtki (zgodnie z prognozami miało lać) i udaliśmy się do autobusów.
   Podróż do Komańczy minęła naprawdę szybko. Ale to dobrze. Wiedzieliśmy, że już się nie wyśpimy, a im szybciej zaczniemy tym szybciej skończymy.
   Co się wydarzyło na starcie? W zasadzie to nie wiem. Stałem sobie w grupie biegaczy i nagle usłyszałem wystrzał. Zaczęło się! Ot tak po prostu. Jedyne co usłyszałem to ten wystrzał.
   Wiedzieliśmy, że pierwsze 6 kilometrów to bieg asfaltem. Trzeba było pilnować, żeby nogi za bardzo nie wyrwały się do przodu. Później mogło to kosztować naprawdę wiele.
   Ścisk jaki panował od początku był niesamowity. Już na szerokim asfalcie było niczym na berlińskim maratonie, a po odbiciu w las było jeszcze gorzej. W zasadzie nie było sensu w ogóle biec. Nawet jak zrobiło się miejsce żeby potruchtać to po około 50 metrach trzeba było się zatrzymać, bo robił się jakiś zator.
   Kolejki jakie tworzyły się przed zwężeniami typu przejścia przez strumyki lub mokradła przypominały te na wyprzedażach w Lidlu. Niektórzy próbowali niczym Jezus lecieć po wodzie. My odpuściliśmy takie praktyki. Nie chciałem szybko nabawić się problemów ze stopami, a naprawdę nie wiedziałem jak moje nogi będą się spisywały w przemoczonych butach. Zresztą nawet gdybym szybciej przedostał się na drugą stronę to i tak za moment utknąłbym na tyłach kolejnej procesji.
   Podziwianie widoków? Póki co było o to ciężko. Po pierwsze było ciemno. Po drugie była mgła. Po trzecie byliśmy w lesie. A po czwarte cały czas trzeba było patrzeć pod nogi.
   Przed biegiem sporo słyszeliśmy o tym, że nie będzie nam dane podziwiać pięknych widoków z powodu zmiany trasy. Nastawiłem się więc na latanie po lesie i póki co nie zawodziłem się.
   Tak jak przypuszczałem - podbiegi w moim wykonaniu to był istny dramat. Patrząc z boku można było śmiało pomyśleć, że leci ktoś kto nie do końca potrafi posługiwać się swoim ciałem. O wiele lepiej czułem się napierając pod górę. Kiedy tylko zaczynaliśmy piąć się w stronę szczytu - odżywałem. Udawało się sporo wyprzedzać. A to wcale nie było takie łatwe na wąskich ścieżkach i zarośniętych poboczach. Szczególnie irytujące było, kiedy trafiało się na pary trzymające się przez całe podejście za rękę. Ja rozumiem zakochanych i w ogóle, sam mam cudowną żonę, z którą lubię chodzić za rękę. Ale litości - nie na zawodach. Jak ktoś nie jest w stanie na 10 kilometrze o własnych siłach podejść na górkę to chyba coś tu jest nie tak.
   Gdzieś w okolicach 20. kilometra dopadł mnie pierwszy kryzys. Nogi były jeszcze ciągle w miarę świeże. Nie miałem też problemu z oddechem. Chciało mi się za to potwornie spać. Ostatnią rzeczą na jaką miałem ochotę był ten bieg. Szczególnie, że przede mną było jeszcze ponad 60 kilometrów.
   Miałem świadomość, że to tylko głowa zaczyna swoją grę. Niemniej męczyłem się niemal do samego przepaku. Tuż przed wbiegnięciem do Cisnej zbiegaliśmy z... trasy wyciągu narciarskiego. Niesamowite przeżycie!
   Przed punktem kontrolnym ustaliliśmy, że zostawiamy kurtki i plecak Michała. Weźmiemy mój plecak, coś do jedzenia, uzupełnimy płyny i w drogę. To była naprawdę trafna decyzja.
   Na PK zjedliśmy po paczce żelek, napiliśmy się i... mało tego wszystkiego nie zwróciliśmy na 1. kilometrze po wybiegnięciu z Cisnej. Czekał nas bowiem naprawdę konkretny podbieg. Chyba najdłuższy i najtrudniejszy tego dnia. Tutaj Michał zaczął swoją walkę z głową. Ja, o ile cierpiałem na płaskim i na zbiegach, o tyle na podbiegach odżywałem. Czułem się w tym mocny, a to podbudowywało moje ego i dodawało energii i chęci.
   Na 34. kilometrze napisałem do Pati, że mamy za sobą najgorszy podbieg. Później okazało się, że było to chwilowe wypłaszczenie, a na ten najwyższy punkt dotarliśmy 6 kilometrów dalej.

   Po drodze spotkaliśmy Przemka - Vegenerata Biegowego. Stwierdził, że to jest totalnie bez sensu, że płacimy tyle kasy, jedziemy przez całą Polskę, tylko po to, żeby płakać z bólu i zmęczenia. Ciężko się nie zgodzić. Biegacze są dziwni :)
   Mniej więcej po pokonaniu maratonu okazało się, że choć nie polecimy słynnymi połoninami to pięknych widoków nie będzie nam brakować. Wybiegliśmy na odsłonięty teren. Mogliśmy popatrzeć na wszystko z góry. I choć stwierdziłem wówczas, że jedyne co widzę to drzewa na różnych wysokościach, to z perspektywy czasu - zrobiły na mnie wrażenie.

   Biegliśmy w parach, dlatego nie bardzo skupiałem się na rozmowach z innymi biegaczami. Niemniej od czasu do czasu była okazja wymienić się spostrzeżeniami z współtowarzyszami. Tym bardziej, że tych było w koło ciągle mnóstwo. Kurczę mieliśmy już w nogach blisko 50 kilometrów, a wciąż mieliśmy przed sobą i za sobą po kilkanaście osób. Spokojne pokonywanie kilometrów i mierzenie się z własnymi słabościami w ciszy, spokoju napawając się otaczającą przygodą? Oj nie tym razem i nie na tym biegu.
   Taktykę na drugi przepak mieliśmy bardzo podobną jak na pierwszy. Żadnych pikników - uzupełniamy płyny w bukłakach, bierzemy przygotowane wcześniej żelki i w drogę.

   Znowu się opiliśmy, objedliśmy żelkami i znowu trafiliśmy na podbieg. Michał, które tuż przed punktem podkręcił tempo do niemal 5 minut na kilometr ponownie został kawałek za mną. Ja wolałem sam, swoim tempem napierać pod górę. To był taki czas dla mnie na naładowanie baterii, podbudowanie się. 
   Ciekawym doświadczeniem na tym podbiegu był bieg (w zasadzie marsz i to nawet niezbyt forsowny) przez łąkę z czosnkiem niedźwiedzim. Atrakcje zapachowe niezapomniane!

   Na górze ponownie tempo zaczął dyktować Michał. Mnie zaś ponownie zaczął dopadać kryzys. Odcinek od 58. do 60. kilometra nie wspominam zbyt dobrze. Pomogły mi dopiero żele od Agisko. W zasadzie to przez cały bieg jadłem tylko Agisko i Haribo. Choć miałem w plecaku różne inne smakołyki to nie miałem na nic innego ochoty.
   Mniej więcej na 63. kilometrze dowiedzieliśmy się, że nastąpiło pewne przesunięcie i wg obecnych wyliczeń meta biegu znajduje się na 84. a nie 82. kilometrze. Trochę podniosło mi się ciśnienie. Byłem zmęczony, rozdrażniony i taka informacja była ostatnią jaką chciałem wówczas usłyszeć.
   Na około 67. kilometrze dotarliśmy do ostatniego punktu odżywczego. Nie kombinowaliśmy. Uzupełniliśmy bukłak, wzięliśmy izotoniki (colę mieliśmy przygotowaną tylko na przepaki), zjedliśmy żelki i w drogę! Pewnie nie muszę tego pisać, ale aby dopełnić formalności - po wyjściu z PK musieliśmy zmierzyć się z kolejnym podbiegiem. Znowu ruszyłem mocniej przed siebie i....

   No właśnie - tym razem coś się zmieniło. Tuż przed 70. kilometrem dopadł mnie ogromny kryzys. Po prostu odechciało mi się biec. Miałem już dość wszystkiego. Do oczu cisnęły mi się łzy. Zaczęły się zaciskać pięści. Byłem zły, bezradny, wszystko mnie bolało - pytałem co mi było to wszystko. Złapał nas deszcz, potem wyszło słońce. Było parno. Trasa była rozmoknięta. Co ja bym wtedy dał, żeby to się skończyło. Miałem nadzieję, że kilka żeli albo batonów załatwi sprawę. Nie tym razem. Nic nie pomagało. Przez blisko 6 kilometrów głównie maszerowałem. Nie miałem siły biec, Nie chciałem biec.
   I nagle na około 76. kilometrze... ruszyłem przed siebie. Coś się przestawiło i wyprzedziłem Michała, który od jakiegoś czasu w pojedynkę nadawał nam tempo, znosił moje humory i nas prowadził. Warto dodać, że właśnie po 70. kilometrze po raz pierwszy (!!!) pojawiło się kilka momentów, kiedy nie biegliśmy gęsiego w kilkanaście osób i sami mogliśmy decydować jakim tempem chcemy się przemieszczać.

   Na 78. kilometrze pierwszy raz sięgnąłem do plecaka! Nieśliśmy go na zmianę od 32. kilometra i do tego momentu korzystaliśmy jedynie z bukłaka. Co z niego wyciągnąłem? Mapę! Byłem strasznie zdenerwowany, że jeszcze nie zbiegliśmy ze szlaku granicznego i chciałem zobaczyć kiedy to nastąpi.
   Nieco dalej wybiegliśmy w końcu na szutrową drogę. Na trasie byliśmy od 13 godzin i 40 minut. Zostało (wg oznaczeń) 3 kilometry. Uznaliśmy, że nic już nam nie ma opcji, abyśmy nie zdążyli przed limitem. Nie walczyliśmy też o żadne miejsca. W związku z tym zdjęliśmy koszulki, plecak i buty i spokojnie spacerkiem zaczęliśmy podążać do mety. A ta była znacznie dalej niż nam się początkowo wydawało. W zasadzie to nikt z mijanych osób nie potrafił do końca powiedzieć ile jeszcze nam zostało. Słyszeliśmy, że 2 km, po chwili, że 2,5, a dalej że jeszcze 3km. Później ktoś powiedział, że to tylko 600 metrów, a po kolejnych 500 metrach zobaczyliśmy napis na asfalcie, że przed nami ostatni kilometr. To już mnie totalnie dobiło. Odebrało jakąkolwiek radość. Wbiegając na metę (tak, tak - nie chcieliśmy się wyłamać i końcówkę pobiegliśmy) czułem ogromną złość.
   Na szczęście szybko złość została zastąpiona przez radość. 14 godzin 30 minut i zostaliśmy RZEŹNIKAMI. Chyba żaden medal i żadne piwo nie smakowały tak dobrze! Choć mam poczucie, że nie do końca zasłużyliśmy na nie. Zdaje sobie sprawę, że solidnie się przygotowując moglibyśmy znacznie lepiej zaprezentować się na trasie i znacznie mniej na niej cierpieć. Niemniej wyszło jak wyszło. Było ciężko, a mimo to się udało dobrnąć do mety. Choć nie mieliśmy argumentów pokazaliśmy charaktery.
   Debiut w górach uważam za naprawdę udany. Zachłysnąłem się górami. Chcę wrócić w góry i ponownie wystartować w biegu górskim. Biegu, który osobiście bardziej odbieram jak przygodę niż jak zawody sportowe. Jestem pewien, że kolejny wyjazd na południe kraju jest tylko kwestią czasu. Jednak czy będą do Bieszczady i Bieg Rzeźnika. Wydaje mi się, że są w Polsce biegi, gdzie stosunek ceny do jakości jest bardziej korzystny. Niemniej - czas pokaże :)

PS: Na koniec chciałbym podziękować wszystkim bez których ten wyjazd nie byłby możliwy oraz tym, dzięki którym będą go tak miło wspominał. Bo to co się liczy to przede wszystkim atmosfera, a tą tworzą ludzie. Ludzie, których spotkałem w Cisnej byli niesamowici! Nie chcę tutaj wymieniać wszystkich, bo na pewno bym kogoś pominął. Chcę jednak szczególnie podziękować Michałowi, który znosił mnie przez cały bieg. Zapewniam Was, że to było większe wyzwanie niż Rzeźnik Hardcore. No i dziękuję Ci moja kochana żono - gdyby nie Ty nawet nie pomyślałbym o zapisach na ten bieg! Jak Ty znosisz te wszystkie moje pomysły nawet dla mnie jest zagadką! Kocham Cię!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz