Na skróty

11 września 2016

Dać z siebie wszystko - relacja z 54. Biegu Westerplatte

   Bieg Westerplatte był dla mnie w tym sezonie naprawdę ważnym startem. Już układając kalendarz biegów wiedziałem, że pobiegnę TUT, Rzeźnika, Berlin Marathon oraz właśnie dyszkę na Westerplatte. Co prawda po zeszłorocznej edycji moje ambicje ponownie zaczęły sięgać poniżej granicy 40 minut. Ale co w tym dziwnego - miałem rok czasu i niecałą minutę do urwania. Wyzwanie? Praktycznie żadne. Prawdę mówiąc gdyby wszystko szło po mojej myśli to urwanie minuty można by uznać za porażkę. Tyle tylko, że przez ostatni rok sporo się działo. Nie ukrywam, że bieganie jest dla mnie ważne. Niemniej nie widnieje przy niem taka mała gwiazdka oznaczająca - PRIORYTET, jak chociażby przy rodzinie :) Ponadto jest też praca, która również jest nieco wyżej niż moje szuranie. To wszystko idzie jednak pogodzić. Problemem jest dopiero zdrowie, a dokładnie jego brak. Ponownie sporo czasu spędziłem na leczeniu. Włóczyłem się od lekarzy do fizjoterapeutów, aż w końcu trafiłem do FizjoLabu i dopiero po współpracy z Mateuszem zacząłem wychodzić na prostą.

   Początkowo, aby określić na co mogę sobie pozwolić na Westerplatte chciałem polecieć tydzień wcześniej ParkRuna. Niestety na przeszkodzie stanęła choroba. Tydzień bez biegania, następnie tydzień na morzu i 16 godzin po zawinięciu do portu stanąłem pod Pomnikiem Obrońców Wybrzeża. Totalnie nie mając pojęcia na co mnie stać. Wiedziałem, że jestem o wiele słabiej przygotowany niż przed rokiem. Niemniej czułem, że zakładanie biegu po 4:30/km będzie zbytnią asekuracją. Szczególnie, że miałem gdzieś w głowie fakt, że będzie na biegu prowadzona klasyfikacja o Puchar KMOSG. Jakby tego było mało - na mecie czekał na mnie Mieszko z Pati oraz rodzice, a Mała walczyła o życiówkę. Chciałem i ja dać z siebie wszystko na co było mnie w danym dniu stać.
   Punktualnie o 11:30 padł strzał i ruszyliśmy. Było ciepło, ponad 20 stopni Celsjusza. Na szczęście słońce schowało się za chmurami.
   Zacząłem... jakbym biegł pierwszy raz w życiu. Kilometr pokonany w 4:03 wskazywał, że albo zmieniłem zdanie i nie stąd ni zowąd chciałem porwać się z motyką na słońce, albo dałem się ponieść tłumowi. Gdyby to pierwsze było prawdą zapewne zakończyłbym bieg jeszcze przed rondem. Na szczęście "jedynie" poniósł mnie tłum i już na drugim tysiączku zwolniłem do 4:16.
   Biegło mi się wyjątkowo przyjemnie. Dużo ludzi mnie w tym momencie wyprzedzało, ale nie brałem tego do siebie. Pomyślałem, że pewnie ciężko trenowali to teraz mogą zbierać plony swojej orki.
   Kiedyś wyczytałem gdzieś metodę kontroli organizmu (swojego bądź rywala) w czasie biegu. Polegała na tym, aby policzyć ile kroków robi się w trakcie wdechu. Jeden krok na jeden w dech świadczył, że zawodnik jest wykończony i najprawdopodobniej zaraz padnie. Dwa kroki na wdech świadczyły, że zawodnik daje z siebie dużo, ale ma kontrolę nad biegiem. Natomiast jeżeli ktoś robił trzy kroki w trakcie wdechu oznaczało, że nie warto próbować go atakować, bo są spore szanse, że szybko podkręci on tempo. A jak to wyglądało u mnie? No właśnie mimo, że czułem się naprawdę dobrze to trzech kroków na jednym wdechu nie byłem w stanie zrobić. Moja liczba to dwa. Nie było źle, ale przed sobą miałem jeszcze 70% trasy.
   Na 4. kilometrze zwolniłem do 4:24. Pobiegłem o 4 sekundy wolniej niż zakładałem. Jeszcze nie było paniki, ale lampka ostrzegawcza się już zapaliła. Na kolejnych kilometrach moc nie wróciła - 4:23, 4:22.
   Dopiero kiedy zrównali się ze mną Andrzej, Piotr i Przemek postanowiłem, że spróbuję się ich jak najdłużej trzymać. Niestety sił starczyło tylko na jeden kilometr. Poleciałem go w 4:11 i... ponownie zostałem sam. Chłopaki szybko się ode mnie oddalili. 
   Na 8. tysiączku odnotowałem 4:21, a na kolejnym 4:27. Pewnie 10. byłby podobnie kiepski gdyby nie fakt, że ponownie pomogli mi koledzy, z którymi niedawno biegłem. Najpierw zobaczyłem, że ni z gruchy ni z pietruchy pojawił się koło mnie Przemek. Biegliśmy kawałek ramię w ramię. Na około 500 metrów przed metą zobaczyłem zaś Andrzeja z (jak mi się wydawało) Piotrem. Nie wiem skąd znalazłem siły, ale jakoś się udało. Zerwałem się.do ostatniego ataku. Ponoć po drodze minąłem jeszcze kilku znajomych. Ja jednak widziałem już tylko Andrzeja, a później metę. A tam okazało się, 43 minut zostały nieznacznie złamane. Jeszcze rok temu po takim wyniku piekliłbym się jak cholera. A dziś po prostu dałem z siebie maksimum. O to właśnie chodziło.
   Niemniej będę musiał się poprawić, bo biegłem za długo. O ile Pati jakoś dotrzymała aż dobiegnę o tyle Mieszko zasnął kilka minut wcześniej :)
   Mój wynik to jednak małe piwo. Prawdziwą klasę pokazała Mała - po 3 latach niepowodzeń w końcu rozmieniła 45 minut!
   Po biegu tato bardzo żałował, że nie pobiegł, więc liczymy, że za rok Sawiczów będzie jeszcze więcej na starcie. Bo to, że wrócimy na 55. Bieg Westerplatte jest pewne (o ile zdrowie i praca pozwolą). Organizacyjnie - jedna z najlepszych imprez. Naprawdę ciężko się do czegoś przyczepić. Tyle tylko, że wcale mnie to nie dziwi. Regularnie biegam w imprezach gdańskiego MOSiRu i śmiało mogę je polecić! Dzięki MOSiR - robicie to dobrze i róbcie tak dalej :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz