Na skróty

3 września 2018

Z wizytą na gdańskim Południu

fot. Przemysław Blach
   Tydzień pod żaglami, tydzień poza lądem, tydzień poza domem i tydzień bez roweru. Chyba nie muszę pisać jak wielką miałem ochotę w końcu posadzić tyłek na siodełku i cisnąć pedałami aż korba zastęka?
   Choć tak naprawdę to z korby, czy jakiegokolwiek innego miejsca w rowerze, stękanie czy jakikolwiek inny dźwięk nie miał prawa się wydobyć. Dlaczego? Otóż kiedy ja byłem na wodzie - moja maszyna spędziła tydzień w SPA u Freakbike.pl. Mieszko kompleksowo zadbał o mój rower, a mi po odebraniu go nie zostało nic innego jak wybrać się na jakąś trasę.
   Pierwsze co pomyślałem o Sylwku i standardowej trasie na Kaszubach. Niestety Sylwek miał inne plany. Również ustawka z Robertem nie wypaliła. Czyli jeżdżę sam. Nic nowego - pomyślałem.
   Tyle, że kiedy wstałem rano przypomniało mi się, że w niedzielne (późne) poranki są ustawki szosowe na Bergiela. Choć wolę jeździć o wiele wcześniej niż o 9 to pomyślałem, że po tygodniu poza domem miło będzie zjeść z Pati i Mieszkiem śniadanie, zamiast znikać zanim jeszcze wstaną.

   Kawa, jajecznica, zmiana outfitu, rower w bagażnik i w drogę. Na stronie wydarzenia wyczytałem, że jazda odbywa się w 3 grupach - mocno, średnio, easy. W związku z tym, że do tej pory nie brałem udziału w ustawkach jedyne co wchodziło w grę to easy. Szczególnie, że na miejscu dowiedziałem się, że owe "easy" przed tygodniem zanotowało średnią prędkość rzędu 31 km/h.
   Raczej nie skłamię jak napiszę, że na Bergiela tego poranka stawiło się kilkadziesiąt osób. Ruszyliśmy punktualnie o.... Nie, nie - punktualnie o 9 Witold, czyli organizator, uraczył wszystkich krótką przemową i chwilę później ruszyliśmy. Najpierw grupa mocna, potem nieco mniej mocna (choć mam nieodparte wrażenie, że raczej szybko te grupy się połączyły) i na końcu jeszcze nieco mniej mocna, w której jechałem i ja.
   Ustawiłem się spokojnie na szarym końcu i wręcz nie mogłem się doczekać. Czego? Zżerała mnie ciekawość - jak będzie? Czy wytrzymam tempo? Czy wiem dokładnie co mam pokazywać i czy będę wiedział co pokazują inni?
   Początek był dość spokojny, połapaliśmy się w pary i... obawy minęły. Jak tylko zacząłem kręcić korbą pewność siebie wróciła. Jedyna różnica polegała na tym, że faktycznie trzeba było być mocno skoncentrowanym, żeby swoim gapiostwem nie zrobić krzywdy sobie ani komuś innemu.
   Jazda w grupie to zupełnie inna bajka - kilometry mijają nawet nie wiadomo kiedy. Opory powietrza praktycznie nie istnieją więc przypomina to takie kręcenie na trenażerze ze zmieniającym się krajobrazem (którego de facto tak bardzo brakuje podczas kręcenia w domu).
   Pierwsze 18 kilometrów wiozłem się z tyłu i spokojnie chłonąłem atmosferę - było nie było - dla mnie, rowerowego święta :) Aż w końcu i ja wspólnie z kolegą (przykro mi, ale imion za cholerę nie pamiętam, nie znam :) ) zajęliśmy miejsca w pierwszym szeregu.
   Niemniej wiele się nim nie nacieszyłem. Po 2-3 kilometrach jeden z kompanów zaliczył defekt roweru i konieczny był krótki postój, a po kolejnych 2 kilometrach kolejni zechcieli pocieszyć się prowadzeniem naszego peletonu.
   Tyle, że tym razem nie spływałem już na sam koniec. Zająłem miejsca w 3. szeregu i spokojnie cieszyłem się jazdą czekając na swoją zmianę.
   Dość spokojne, stałe tempo, równe, zwarte szyki, sygnalizowanie każdej przeszkody, każdego manewru - książkowo!
   Tyle, że czuć było, że się coś zaraz wydarzy.... No i się wydarzyło. Tempo czołówki zaczęło nieco wzrastać, a w samych Pszczółkach zaczęły się pierwsze, indywidualne przypalania łydki.
   Kawałek dalej pewne już było, że razem nie dojedziemy na Orlen, więc zapadła decyzja, że wszyscy spotkamy się na stacji.
   No i zaczęła zabawa. W dodatku opuściliśmy "stół" i wjechaliśmy na pagórki. Tam już poczułem, że spacer się skończył i momentami zmuszałem serducho do cięższej pracy.
   Na stację ostatecznie dojechaliśmy we trzech, a tam kolejne roszady. Pierwsze dwie grupy podzieliły się na trasę długą (100km) i krótką (80km). W związku z tym, że i tak już straciłem sporą część niedzieli na swoje zachcianki z dala od domu - nie zamierzałem tego przeciągać i zdecydowałem się na krótszą opcję. Ale... zamierzałem się zabrać z pierwszą grupą.
   Tutaj już jechało się zupełnie inaczej. W zasadzie to już nie był trening. Sygnalizowanie jak na zawodach - jedynie momentów zatrzymania. 90% nie zawracało sobie głowy sygnalizowaniem dziur. Zresztą nasze szyki też raczej przypominały wyścigowy peleton niż treningowy ład. 
   Szkoda tylko, że niektórych ponosiło trochę za bardzo, bo jednak to był tylko trening i ruch nie był nawet częściowo ograniczony. Więc takie zachowania jak wyprzedzania na zakrętach lewym pasem, czy zapierdzielanie na czerwonym świetle nie powinny mieć miejsca. Kurna naprawdę tak ciężko wyobrazić sobie jakie mogą być tego skutki? Bluzgamy na kierowców, a potem sami robimy takie rzeczy? A najgorsze jest to, że jak ktoś to z boku widzi to nie powie, że ''Janek Kowalski to kretyn'', tylko raczej "Ci kolarze to idioci". Sami sobie wystawiamy gównianą laurkę.
   No dobra, ale to były tylko pojedyncze przypadki, bo poza nimi było naprawdę świetnie na tych ostatnich 30 kilometrach. Tempo momentami było zacne. Chłopaki (i dziewczyny) od czasu do czasu podkręcali tak, że musiałem się solidnie zasapać, żeby utrzymać koło. Sam na pewno nie zmusiłbym się do takiej jazdy!
   I to jest właśnie główny powód tego, że raczej jeszcze wrócę na Bergiela. Gdańsk Południe na Start wykazało się świetną inicjatywą i mam nadzieję, że ustawki szosowe (jak i inne zajęcia) na stałe wpiszą się w kalendarz gdańskich imprez sportowych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz