Na skróty

5 maja 2021

Wietrzne Żuławskie Pendolino

fot. Michał Bogdziewicz

   Od kilku tygodni środowy poranek kojarzy mi się równie mocno z Żuławami jak ten zimowy, sobotni z Gravelondo. Oczywiście środa to nie sobota i trzeba wykazać się nieco wyższą kombinatoryką, żeby móc pojawić się na Orlenie. Niemniej jak tylko mogę - wykorzystuję każdą taką możliwość. Co mną kieruje, żeby zrywać się skoro świt i w totalnej "piździawie" (do tej pory jeszcze na inną pogodę nie trafiłem :) ) gnać z rowerem kilkadziesiąt kilometrów, by przez chwilę pokręcić? Otóż zasada, którą poznałem już podczas biegania - chcesz być lepszy, trenuj z lepszymi. Nie ma innej drogi, a na Żuławach nie ma przypadkowych ludzi. Każdy jeden dysponuje mocną nogą. Ktoś może powiedzieć, że mógłbym pojechać do Chwaszczyna i ścigać się z równie mocnymi zawodnikami. Jasne, tylko tutaj jest słowo klucz - w Chwaszczynie mogę się ścigać, a na Żuławach mogę trenować. I to trenować pod fachowym okiem Michała, który na bieżąco eliminuje błędy i kontroluje to co dzieje się w grupie.

   Jednak kończmy już z tymi przydługim wstępem, bo dzisiaj chciałem kilka zdań odnośnie dzisiejszej jazdy. Prawdę mówiąc nie nastawiałem się, że będzie specjalnie łatwo. Tam nigdy nie jest łatwo (przynajmniej dla mnie). Aczkolwiek wielkiego umierania też nie brałem pod uwagę. I to chyba był błąd.

   Cały poprzedni tydzień spędzony na siłowni, majówka mocno obfita w kilometry i wszystko zwieńczone wczorajszymi testami wydolnościowymi powinny zapalić w głowie jakąś lampkę. Tutaj spojler - nie zapaliły. Rano rower w bagażnik, buziak od żony, szybka wizyta w przedszkolu i kierunek Koszwały. Pogoda nie zachęcała do rozbierania się więc czapka, nogawki, rękawiczki i długa bielizna wydawały się dobrym pomysłem. Tutaj kolejny spojler - nie był to dobry wybór.

   Na miejscu było nas w sumie 9 osób. Michał od razu zapowiedział, że będzie dużo kręcenia, bo wiatr będzie dmuchał z różnych stron. Na starcie okazało się, że będziemy mieli wóz techniczny. Miło choć nie zamierzałem pierwotnie z niego korzystać.

fot. Michał Bogdziewicz
   Początkowe kilkaset metrów to w zasadzie rozgrzewka, śmiechy, bajery, luźna jazda i powolne ustawianie wachlarza. Pracę zaczęliśmy za pierwszym zakrętem. Od razu konkretnie z towarzyszącym WMORDĘWIND'em. Kilka obrotów korbą i zapaliła się wreszcie lampka w głowie - od razu czerwona. Na ostrzegawczą było już za późno. Choć tętno było bardzo w porządku to uda już zaczynały palić. Taki ból na tym etapie nigdy nie wróży sukcesu. Z kolei poddawanie się już na starcie to jeszcze gorszy pomysł. Zaczęły się pojawiać w głowie różne plany awaryjne, jednak decyzja mogła być tylko jedna - jadę tak długo aż spuchnę!

   Przez chwilę przemknęła mi taka myśl, że skoro jest tak cholernie wietrznie to może będziemy jechać nieco wolniej. O ja głupi - szanowne towarzystwo momentami ten wiatr chyba jeszcze nakręcał. Miałem wrażenie, że tylko ja cierpię z jego powodu.

   Jeszcze przed 10. kilometrem chwila zagapienia kosztowała mnie utratę koła i konieczność samotnej walki z wiatrem. Na szczęście pogoń zakończyła się sukcesem. Niemniej kilka zmian po dojechaniu musiałem odpuścić. Nawet mi było trochę głupio z tego powodu, że wszyscy z Agatą na czele równo pracują, a ja wiozę dupsko w plecaku. I właśnie sprawiło, że nie przedłużałem odpoczynku i jeszcze przed wiaduktem wróciłem do pracy.

   Kilka kilometrów dalej kolejny moment zawahania i kolejny raz dałem się zerwać. W zasadzie już byłem pogodzony z jazdą solo, ale wtedy wkroczył wóz techniczny, który szybko dociągnął mnie do reszty. Boczny wiatr sprawiał, że na Wyspie Sobieszewskiej lepiej było pracować niż wieźć się z tyłu, dlatego starałem się nie odpuszczać żadnej zmiany. Oddechowo ciągle było ok, mogłem dość swobodnie rozmawiać, ale nogi jakby zalane betonem.

fot. Michał Bogdziewicz
   Po 30. kilometrze, podczas jazdy wzdłuż Martwej Wisły nasz dość niewielki peleton zaczął się dodatkowo rwać. Tutaj już, przy tym wietrze, za cel postawiłem sobie skrupulatnego pilnowania przodu. Zostanie z tyłu nie dawało żadnego odpoczynku, a było niemal gwarancją kłopotów. O czym przekonali się najpierw Bartosz z Agatą, a następnie Adam i ja. Z przodu została piątka i kiedy już straciłem nadzieję, że ich dogonię (w zasadzie chcąc być uczciwym - to nawet się cieszyłem, że zaraz odpocznę :) ) Panowie zwolnili. Fuck! Najpierw dojechałem ja, potem Adam i po chwili dołączyła Agatą, którą dociągnął nasz wóz techniczny :)
   Zmian starałem się już nie odpuszczać. Chciałem jechać na całość, na ile starczy sił. I tutaj stało się coś dziwnego, bo choć oczywiście czułem już trudy tej jazdy, oswoiłem się z bólem. Jadąc wzdłuż DK 7, walcząc z bocznym wiatrem byłem naprawdę bojowo nastawiony. Pierwszy raz tego dnia pomyślałem, że może jednak pojadę całość. Niby obiecałem sobie, że jak wytrwam w grupie do 50. kilometra to kończę trening, ale....

   Mijając rondo w Koszwałach pomyślałem, że zjeżdżam. Później - jadę jednak dalej. Agata krzyknęła, że kończy, Mariusz też zjechał, ale patrzę, że Adam jedzie dalej. Stanąłem w korby, dojechałem do niego - jadę całość. Niestety bądź właśnie stety dowiedziałem się, że Adam jedzie jedynie dokręcić kilka kilometrów. Strata do uciekającej czwórki była już za duża. Ja byłem już ujechany jak koń. Ostatecznie - dokręcam z Adamem i kończę.

   Ulga jak dojechałem z powrotem do auta była ogromna. Jednak nie będę ukrywał, że ambicja została trochę podrażniona. Rano jadąc na Żuławy w planach miałem pełny dystans. Dziś się nie udało, walka trwa, spróbuję następnym razem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz