Na skróty

7 września 2022

Historia pisze się na naszych oczach - relacja z historycznych I Gravelowych Mistrzostw Polski Starachowice 2022

fot. Gravel Man
    Mam w głowie wiele imprez, w których planuję / chciałbym wziąć udział. Po głowie chodzi mi od dawna Wanoga czy szosowy Cyclassics w Hamburgu. I tak mija kolejna edycja, a ja jakoś nie pojawiam się na starcie. Zapewne podobnie byłoby z pierwszymi Gravelowymi Mistrzostwami Polski, gdyby nie wiadomość od Bodzia - "MP Gravel chcesz jechać ze mną?". To zdanie sprawiło, że mrzonka o starcie zamieniła się w plan. Co prawda szybko podziękowałem Michałowi za propozycję, ale jak zacząłem planować szybko okazało się, że jak mam gdzieś jechać to chcę jechać z Pati. Głosu sprzeciwu nie było więc szybko zarezerwowałem hotel.

    Sam start podobnie jak sama decyzja o nim - na wariackich papierach. Jeszcze w piątek o 10 rano byłem na morzu, a już o 14 siedziałem za kierownicą auta z nawigacją ustawioną na Starachowice. Mało? Po drodze musiałem ogarnąć dokumenty w firmie, odebrać rower od 7anna (tak, tak - pierwsza jazda rowerem zaplanowana na MP 🤦‍♂️) i dotrzeć do domu. Pewnie, że nie byłoby to wszystko możliwe bez wsparcia ludzi w moim otoczeniu - poczynając od kolegi który zawiózł mnie z całym tobołem (w tym dwoma rowerami😅) do domu, dziadków którzy przyjechali i zabrali dzieciaki na weekend i żony, która ogarnęła całą logistykę oraz pakowanie. Mam cholernie dużo szczęścia, że mam takich ludzi wokół siebie! Dziękuję!

    Wstęp i tak już jest dosyć przydługi więc opisu całego weekendu Wam oszczędzę. Przyjmijmy po prostu, że niedziela była rowerowa, a sobota zupełnie nie (choć krótki rekonesans trasy zaliczyłem).

fot. Gravel Man 😅😅😅😅

    W niedzielę od rana realizowałem misternie zaplanowany harmonogram. Pobudka około 6:30, poranna toaleta, Pati na bieganie, a ja samotnie na śniadanie. Buziak na szczęście i koło 8:30 siadłem na Rondo. Swoją drogą Ruut na stożkach od Vinci, w malowaniu black - gold prezentował się jak milion dolarów! I w dupie z tym, że nie był karbonowy!

    Zabawa na dobrą sprawę zaczęła się już godzinę przed zawodami - z kim nie rozmawiałem każdy miał inne podejście do ciśnienia w kołach 😆 Osobiście trochę posłuchałem Bodzia, trochę bazowałem na własnych doświadczeniach - postawiłem na mleko i jakieś 3,3 bara. Niby dużo jak na kamienie, ale widziałem zdjęcia chłopaków z objazdu i wiedziałem ile dętek musieli założyć.

    Start honorowy oddalony był od miejsca startu ostrego o jakieś 7 kilometrów. I jak nie trudno zgadnąć - na tych 7 kilometrach było całkiem ciasno i w kilku miejscach nerwowo, bo każdy chciał zająć jak najlepsze miejsce. Start był wspólny dla wszystkich - zarówno elity jak i amatorów. Na miejscu okazało się, że również dystanse nie zostaną rozdzielone. Choć uczestników nie było specjalnie wielu to Ci co przyjechali to nie byli przypadkowi ludzie. Każdy wiedział, gdzie jest i po co tutaj jest. Efekt? Ogień od startu poszedł taki, że nawet na przełajach czegoś takiego nie widziałem.


    Po objeździe wiedziałem, że pierwsze 4 kilometry mogą być kluczowe - bruki, podjazdy zawsze skutecznie rwą peleton. Planowałem, że za wszelką cenę do asfaltu dojadę blisko przodu. Tyle, że nie bardzo wiedziałem czy gonię elitę czy gonię krótki dystans, więc... goniłem wszystkich.

    Nie pytajcie jak to się skończyło, dobrze wiecie. Na 5. kilometrze na asfalcie zameldowałem się niecałe 50 sekund za późniejszym mistrzem - Pawłem Bernasem. Jednak przez kilka kolejnych kilometrów nie bardzo wiedziałem gdzie jestem, co robię i jak mam naciskać na te pedały, żeby poruszać się do przodu. Przez dłuższy czas mijali mnie kolejni zawodnicy. 

    Dobre 10 kilometrów zajęło mi jako takie dojście do siebie. Złapałem jakąś grupkę. Początkowo wiozłem się na ich kole, jednak z czasem włączyłem się do pracy. Było ciężko jak cholera, szczególnie kiedy w połowie trasy (jak mi się wydawało) Wahoo pokazał, że do mety zostało 80 kilometrów! Chyba nigdy nie byłem tak zły na siebie, że nie zapisałem się na krótki dystans (choć dalej uznaję, że w mini to dobrze moja żona wygląda, a nie ja powinienem się ścigać 😅). Byłem pewien, że spuchnę. Tyle tylko, że jazda w grupie pozwalała złapać nieco oddechu. Dyktowanie tempa rozkładało się na 5-7 osób, co znacznie ułatwiało sprawę. 

    Mój organizm wysłał mi jednak znak ostrzegawczy - spinające się czwórki. W tym roku przerabiałem tyle razy, że nawet nie będę się rozpisywał - wiedziałem, że jak nie zwolnię pojawią się skurcze. Zwolnić na MP? W życiu! Na taką imprezę jedziesz, żeby walczyć ile sił, a jak tych sił zabraknie to odpaść - tyle :)

    Mój koniec nastał mniej więcej w połowie dystansu. Skurcze czwórek, przywodzicieli - ogólny dramat. Przez głowę przeszło mi nawet, żeby się wycofać. Tyle tylko, że to PIERWSZE GRAVELOWE MISTRZOSTWA POLSKI, brałem udział w pisaniu historii polskiego kolarstwa. Nie mogłem tak po prostu zejść z trasy jak na jakimś lokalnym ogórku. Nie wypadało! Zresztą na 85. kilometrze Pati czekała z bidonem. Trzeba było jechać! Samotnie i bez nadziei na dobry wynik, ale do mety!


    Do tej ostatecznie dotarłem po 4 godzinach i 4 minutach. Rozczarowany? Na pewno, choć nie jakoś bardzo. Byłem przygotowany na wynik w granicach 3:40-3:45 co dałoby mi maksymalnie 4 lokatę w swojej kategorii - ta wiedza nieco złagodziła zawód ;) Tak jak pisał Bodzio - nasze problemy na zawodach są konsekwencją decyzji podejmowanych w trakcie przygotowań. Zakasuję więc rękawy i dalej robię swoje, żeby było lepiej.

    Impreza przechodzi do historii, choć nie bez echa, bo pojawiło się trochę internetowego szumu. Czy słusznie? Ponoć dla popularności - nieważne co ważne, że gadają. Ja osobiście odnieść się do komentarzy nie mogę - na Gravelowe Mistrzostwa Polski zabrałem gravela, bo roweru MTB nie posiadam. Trasa? Przejezdna, choć dla mnie stolicą polskiego gravela są Kaszuby. Nie wierzycie? Zapraszam na Gravelondo - startujemy w październiku ;)



Dziękuję 7anna, dziękuję Vinic Wheels za możliwość ujeżdżania tego rumaka!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz