Na skróty

28 grudnia 2014

Bieganie po lesie, jako idealne uzupełnienie roweru - relacja z City Trail Gdańsk

fot. Mieszko Nowak
   Dopiero co skończyły się święta, wróciliśmy do Gdańska, a już trzeba było się szykować na niedzielny trening. Pytanie tylko jaki? Niby niedziela od kilku tygodni upływam pod szyldem "MTB bez spiny i bez ziewania". Jednak z drugiej strony akurat 28. grudnia do Gdańska zawitało City Trail. Mam opłacone wpisowe na całe GP. Poprzedni bieg, z powodu kontuzji, obserwowałem z boku i teraz cholernie chciałem w końcu pobiec. Tym bardziej, że miałby to być mój pierwszy bieg w barwach morąskiego Finisza. 
   Tak naprawdę to nie chciałem odpuszczać ani jednego ani drugiego. Ponoć nie można mieć wszystkiego, ale tym razem zamierzałem udowodnić, że można!

   Dzień wcześniej przygotowałem rower - wymieniłem klocki hamulcowe, zamontowałem uchwyt do bidonu. Rano zjadłem z żoną śniadanie, do plecaka wrzuciłem buty biegowe i w drogę. Była godzina 8:30. Na 9:00 miałem być na Matemblewie, gdzie umówiliśmy się z resztą ekipy. Zamierzałem pojeździć około godziny i następnie ruszyć w stronę startu City Trail. 
fot. Mieszko Nowak
   Zanim wszyscy się zebrali była godzina 9:30, ale na moje szczęście ruszyliśmy wszyscy w stronę Sopotu. O ile całkiem fajnie się podjeżdżało (faktycznie muszę przyznać rację doświadczonym, że podnoszenie tyłka z siodełka nie ma sensu, bo koło traci przyczepność :) ). O tyle zjazdy, w momencie kiedy ziemia jest oblodzona i zasypana śniegiem, nie napawały mnie radością. Cały jeszcze czuję zeszłotygodniowe harce :)
   W czasie rowerowania oczywiście nie zabrakło przygód. Była zmiana dętki. Było mnóstwo zdjęć i filmów. Kilka mniej poważnych i poważniejszych międzylądowań. Byli też Marek z trąbką, Andrzej z anginą i Mieszko z telefonem :) Innymi słowy nie mogło mnie tam zabraknąć. Gdybym odpuścił to bym sobie chyba nie wybaczył.
   Na start City Trail dojechaliśmy niemal w ostatniej chwili. Na odebranie numeru, przebranie się i oddanie depozytu miałem niewiele ponad kwadrans. Na szczęście o tej porze nie było już żadnych kolejek. Zdążyłem nawet przybić kilka piątek i zaraz wszyscy zaczęli ustawiać się na starcie.
fot. Agata Masiulaniec
   Cel na ten bieg miałem tylko jeden - dobiec bez grymasu bólu. Nie miałem Gremlina, nie korzystałem z telefonu. To były chyba moje pierwsze zawody, gdzie naprawdę nie miałem pojęcia jakim tempem biegnę.
   Oczywiście nie znałem też trasy. Na szczęście ustawiłem się daleko z tyłu i chyba tylko dlatego miałem jeszcze ochotę na dalszy bieg po pierwszy podbiegu. Trzeba dodać, że bardzo długim podbiegu. Mam dziwne wrażenie, że wielu osobom w tym miejscu został ostudzony zapał :)
   Dalej było już tylko przyjemnie. Nowe buty fantastycznie trzymały się podłoża. Przy dzisiejszych warunkach było to szczególnie ważne.
   Udało mi się kilka osób wyprzedzić, parę wyprzedziło mnie. Naprawdę nie miało to znaczenia. Liczył się tylko sam bieg, bez bólu i problemów (no chyba, że wydolnościowych :) ). Kiedy już zaczynałem odnajdywać swój rytm - meta :) Pięć kilometrów to naprawdę niewiele, ale jak na uzupełnienie roweru - wystarczy.
   Na mecie szybko się ogarnąłem i wskoczyłem na rower. Jak najszybciej chciałem się znaleźć w domu. Jednak śniadanie zjedzone o godzinie 6 nie jest w stanie zapewnić energii na kilkugodzinny wysiłek. A i batony od Agisko szybko się skończyły. Trzeba było zjeść konkretny obiad :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz