Kaszuby Biegają? Ćwierćmaraton w Przodkowie? Co ja tu w ogóle robię?! Naprawdę takie myśli przeleciały mi przez głowę w drodze na bieg. Bo faktycznie nie było w tym wszystkim żadnej logiki. Ja nie miałem prawa biec tego dnia w Przodkowie. Ale pobiegłem...
Sobotni bieg wokół Narie zmęczył mnie mniej niż myślałem, że mnie zmęczy. To chyba przez to, ze tak szybko musieliśmy uciekać z After Perły. Pewnie gdybyśmy zostali dłużej nie rozważałbym jakiejkolwiek aktywności w niedzielę. Jednak nie zostaliśmy i naprawdę miałem ochotę wyjść z domu i nieco się poruszać.
Rano jechaliśmy z Lidzbarka do Trójmiasta, więc na trening mogłem wyjść dopiero po południu. I kiedy już dojeżdżaliśmy do Pępowa przypomniało mi się, że tego dnia odbędzie się Ćwierćmaraton Szwajcarii Kaszubskiej w Przodkowie. Pomyślałem, że fajnie by było zaliczyć kolejny bieg z cyklu Kaszuby Biegają, po blisko 2 latach przerwy. A przy okazji w grupie na pewno będzie mi się lepiej biegało w takiej temperaturze.
Trzeba było kuć żelazo póki gorące. Szybko zadzwoniłem do organizatora i już po chwili pakowałem torbę na bieg! Jeszcze 24 godziny wcześniej zakładałem wolną niedzielę, a teraz zbierałem się na zawody.
Start zaplanowano na godzinę 15:00. Od Przodkowa dzieliło nas kilka kilometrów, dlatego wyruszyliśmy dopiero o 14. Na miejscu poszło naprawdę bardzo sprawnie. Szczęśliwie udało się uniknąć jakichkolwiek zawirowań.
Trasę znałem aż za dobrze. Jedyne na czym się skupiałem to... rozmowy i powitania z innymi biegaczami. Dawno mnie nie było na Kaszuby Biegają i niektórych nie widziałem od dłuższego czasu. Aczkolwiek byli i tacy, jak Hania i Janek, z którymi widziałem się dzień wcześniej w Kretowinach.
Naprawdę było bardzo sympatycznie. Start zaplanowano na 15:00 i praktycznie do ostatniej chwili kręciłem się gdzieś w cieniu. Do strefy wszedłem dopiero na chwilę przez ruszeniem.
Około 14:50 Pati dała mi buziaka na szczęście i sama udała się polować na dogodne miejsce do zdjęć.
Zająłem miejsce na końcu stawki i cierpliwie czekałem na start. W końcu o 15:00 ruszyliśmy. Przyznam szczerze, że pogoda była porównywalna z tą wczorajszą... a nawet może jeszcze gorsza. Ponad 35°C w cieniu i cholernie parno. Zresztą podawanie temperatury w cieniu i tak chyba mija się z celem, w momencie gdy tego cienia jest na trasie jak na lekarstwo.
W końcu o 15 wystartowaliśmy! Zanim dobiegłem do pierwszej maty - minęło około 30 sekund. Za to gdy już ją przekroczyłem... działo się.
Od razu wskoczyłem na chodnik po prawej stronie i jedyne na czym się skupiłem to znaleźć tunel, który będzie prowadził mnie wprost przed siebie. Trochę walki, trochę skakania góra - dół i na boki - tego się nigdy nie uniknie, jeżeli nie startuje się z pierwszej linii.
Trasę znałem doskonale, dlatego tempo z pierwszego kilometra (4:06/km) mocno mnie nie zmartwiło. Wiedziałem, że za chwilę, gdy zacznie się podbieganie, spadnie. Jedyne co wzbudzało delikatnie mój niepokój to tętno. Biegłem w dół, powiedzmy sobie szczerze - umiarkowanie szybko, a i tak przekroczyłem 160 bpm. Pogoda robiła swoje. Było ciepło, a o tym jak bardzo - miałem się dopiero przekonać.
O ile na drugim kilometrze miałem okazję pokonać jedynie niewielki podbieg po asfalcie. O tyle już kolejny tysiączek to niemal wyłącznie walka na szutrze z konkretną górką. Tam zobaczyłem pierwsze osoby, które przeszły do marszu. Przyznam szczerze - ja też miałem ochotę. I to jaką! W głowie jednak siedział mi sobotni bieg i słowa, które kiedyś wyczytałem w jakiejś książce, mówiące o tym, że człowiek bardzo łatwo przyzwyczaja się do odpuszczania. A ja nie zamierzałem się do tego przyzwyczajać! Powiedziałem sobie, że choćby nie wiem co, choćbym miał przebierać nogami w tempie 8:00/km to będę napierał przed siebie. Zwolnić - mogę. Zatrzymać się, maszerować - nie ma takiej opcji.
Po tym trzecim kilometrze miałem już dość tego biegu. Czekałem, ze spuszczoną głową, aż wszyscy mnie wyprzedzą. Tyle, że nic takiego się nie działo. Owszem parę osób poleciało przede mnie, ale kilka też ja wyprzedziłem. Wychodziło na to, że wszyscy cierpią tak samo.
W Tokarach leciałem już na autopilocie. Przebierałem nogami i nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że ten cholerny podbieg, po którym biegną ludzie przede mną, to jest naprawdę część trasy. Skupiłem się na tym, że w przeciągu najbliższego kilometra będę miał okazję napić się wody. A kto wie - może nawet trafi się kurtyna wodna :)
Jakim cudem wbiegłem do tych Tokar? Nie wiem i pojęcia nie mam jakby to się skończyło gdyby jeszcze przed końcem podbiegu nie zobaczył lejącej się obficie po ulicy wody. Wychylam się zza zakrętu i voila - kurtyna wodna!
Kawałek dalej, na stromym zbiegu, mijam tabliczkę "5. km". Ktoś zagaduje czy to informacja ile mamy do mety. Mówię, że raczej jest to informacja ile przebiegliśmy od startu. On na to - "Czyli do mety jeszcze 6,5 km". Poczułem się jakbym dostał obuchem w głowę. Wiedziałem, że ten ćwierćmaraton to wcale nie jest 10,5km, ale nie pamiętając ile dokładnie wynosi dystans, założyłem optymistycznie, że 11.
Gdy tak rozmyślałem, przeliczałem i w ogóle - zaczął się jeden z gorszych momentów na trasie - podbieg do Czeczewa. Przez najbliższe 2 kilometry napierałem głównie pod górę. Ależ ja wtedy chciałem się zatrzymać, poddać, odpuścić, schować głowę w piasek, po prostu się położyć w jakimś zimnym miejscu.
Mimo tych myśli biegłem i to w rewelacyjnym, jak na tamtą chwilę, tempie, poniżej 5:00/km. Tak naprawdę tylko na jednym kilometrze nie zmieściłem się w czasie 5 minut. Zabrakło jednej sekundy. Choć wtedy tego nie wiedziałem to teraz, patrząc na mapę, widzę że kilometr ten zaczynał się na wysokości miejscowości - Piekiełko. Przypadek? Nie sądzę :)
Na każdym kolejnym podbiegu ktoś przechodził do marszu. Na 10. tysiączku zobaczyłem jednego z biegaczy wyciągniętego jak struna na poboczu. Był opatrywany przez pomoc medyczną. Gdzieś daleko z tyłu usłyszałem sygnał karetki. Widok ten trochę mnie wystraszył. Ale robiłem swoje - biegłem i chciałem mieć ten bieg już za sobą.
Nie zajarałem się, gdy wbiegliśmy do Przodkowa. Wiedziałem, że jeszcze minimum 1,5 - 2 kilometry przed nami. Moje serce było już na maksymalnych obrotach. Średni HR z kilometra na poziomie 180 bpm? Tego to już dawno nie widziałem w swoim dzienniczku.
Możliwość odpuszczenia rozważałem nawet na początku ostatniego podbiegu. Powiedziałem sobie jednak, że nie po to wypruwałem sobie flaki, zarzynałem się i cierpiałem przez tyle kilometrów, żeby dać ciała w końcówce.
I coś we mnie pękło - padła jakaś bariera. Na 11. tysiączku wykręciłem 4:37. Jednak najbardziej zadziwiło mnie ostatnie pół kilometra. To nic, że początek był pod górę, to nic, że później wpadliśmy na kostkę brukową. Nie walczyłem już z rywalami, nie walczyłem o czas. Jedyne o czym myślałem to to, że chcę mieć już za sobą ten bieg, chcę się zatrzymać. A kiedy głowa nie dała rady zatrzymać mnie na trasie i zdała sobie sprawę, że jedyną opcją jest przekroczenie mety, pozwoliła mi na więcej niż kiedykolwiek. Ostatnie 480 metrów pokonałem w 1:48, a więc w tempie 3:44/km! Cóż to był za finisz! 11,5 kilometra przez piekło - czas 53:23 - średnie HR 172 bpm - maksymalne HR 190 bpm. To był mój maks na ówczesną chwilę.
A o tym, że nie czaruję najlepiej świadczy fakt, że po biegu... nieco odpłynąłem. Dopiero pomoc żony, innych biegaczy oraz chłopaków z OSP przywróciły mnie do żywych. Podłączenie do tlenu, dużo zimnej wody, a później ciastka i cukier postawiły mnie na nogach. Dziękuję raz jeszcze wszystkim za pomoc! Przez moment naprawdę się nieco wystraszyłem, ale jest ok. Z perspektywy czasu wiem, że dobrnąłem do jakiejś tam granicy i kto wie - może ją nieco (mam nadzieję) przesunąłem.
Hej, widzę że się przypadkowo załapałam na zdjęcie Twoje (drugie od góry, ja w różowej czapeczce). Faktycznie bieg morderczy przez ten upał i górki strome. Też miałam wysokie tętno i marzyłam, żeby w końcu być na mecie. Ale potem taka satysfakcja! A.
OdpowiedzUsuń