Do biegu w Kretowinach zaczęłam
przygotowania w maju, miał to być ten bieg, w którym pokażę
swoją formę, dam z siebie wszystko. Plany niestety pokrzyżowała
kontuzja, która pojawiła się już w połowie maja. Zrobiło się
na tyle poważnie, że jeszcze w sobotę nie miałam pewności czy
wystartuję. Jednak następnego dnia rano, kiedy siedziałam w
samochodzie byłam pewna, że przyodzieję swoje różowe torpedy i
stanę na starcie XVII Biegu o Kryształową Perłę Jeziora Narie.
Od ubiegłorocznej edycji należymy z Michałem do drużyny Finisz
Morąg, więc chociażby ze względu na tę rocznicę wręcz musiałam
pobiec. A ponadto rodzice przyjechali z nami do Kretowin, do tego
tata wsiadł na rower i miał nam towarzyszyć. Tak więc kiedy
wybiła godzina 10, inaczej być nie mogło, uruchamiam swojego
Gramina i zaczyna się przygoda!
Początek biegu traktuję bardzo
ostrożnie, nie jestem pewna reakcji mojego kolana, ono na szczęście
nie protestuje. Pamiętam trasę z tamtego roku, więc mniej więcej
wiem, czego się spodziewać.
Pierwsze 2 km biegnę spokojnie,
uzyskując tempo w granicach 5 minut 30 sekund. Gdzieś w okolicach 3
km słyszę znajomy głos, to mój tata! Na chwilę się zapominam i
odnotowuję czas z tysiączka 4:21... ojjj, takie faux pas może mnie
drogo kosztować, ale na szczęście organizm wybacza mi tę wpadkę.
Szczerze mówiąc to pierwsze 10 km było po prostu zwykłym biegiem,
bez żadnych rewelacji, no poza jednym, bardzo ważnym. Ekipa
Finiszowców przygotowała motywujące napisy na jezdni i nawet nie
umiem opisać słowami emocji, jakie wstąpiły we mnie na 5. km, kiedy na ziemi pojawił się napis „MAŁA DASZ RADĘ” – wtedy
chcę wszystkim wokół wykrzyczeć, że to ja jestem TA „Mała”,
że muszę dać radę, mam ochotę obdarować współtowarzyszy swoim
szczęściem!!!
Jednak kolejne podbiegi odejmują mi tę moc,
znów wraca monotonia biegu. Na szczęście gdzieś w oddali słyszę
znajome mi głosy to Paulina, wraz ze swoją wodzianką Asią, i
konferansjer biegu - Sebastian, zbliżają się do mnie.
Dziewczyn
trzymam się przez kilka kilometrów, jednak w pewnym momencie
Paulina wychodzi na prowadzenie. Jej tempo wydaje się mi być za
szybkie. Nie chcę ryzykować, w głowie mam ciągle obawy o kolano.
Mój humor też nieco się psuje. Odliczam kilometry do końca, a
przecież przede mną jeszcze najbardziej charakterystyczny podbieg,
czyli „Zemsta Teściowej”.
Co jakiś czas zrównuje się ze mną
ktoś na rowerze z Finiszowej ekipy – pomoc niesiona od nich w
postaci wody to moje zbawienie. Moment przełomowy następuje właśnie
ta tej sławnej Teściowej. W połowie podbiegu przygotowany jest
punkt nawadniający, na przeciwko niego siedzi na wózku młody
chłopak, który ma miskę z zimną wodą i gąbkami. Kiedy ja już
myślę, że jest słabiutko, ten młodzieniec zbija ze wszystkimi
piątki, zagrzewa do walki, daje wsparcie, które automatycznie
maluje uśmiech na mojej twarzy! Już wiem, że warto to przebiec dla
niego.
I kiedy podnoszę się z kryzysu znowu wczytuję się w
napisy, a tam „buty do biegania 300 zł, wpisowe – 25 zł,
opalenizna – bezcenne”, a następnie „darmowe solarium”.
Wiecie co to oznacza? Że za chwilę wbiegniemy na „Saharę”,
„patelnię”, jak zwał tak zwał, jedno jest pewne będzie
ciekawie! W sumie wstępują we mnie masochistyczne uczucia, bo nie
mogę się tego doczekać! No i w końcu zaczyna się najbardziej
emocjonujący element trasy. Opuszczam asfalt na rzecz piasku.
Miejscami jest na tyle ciężko, że pod nogami brak „grzebnięcia”,
do tego słońce tak strasznie praży. W momencie, kiedy zaczynam
czuć zwątpienie, widzę zbliżającego się w moją stronę tatę –
moje zbawienie. I na nowo budzi się we mnie siła, moc, power!
Tata
mówi, że Michał odpuścił, nie walczy o wynik, tylko po prostu
zmierza do mety. Informuje mnie także, że za chwilę będzie punkt
nawadniający, ale nie powiedział jaki – ah, co to jest za
miejsce. Muzyka leci z głośników, na trasie stoi prysznic, w
kubeczkach wspaniale zimna woda, a Sebastian zachęca kibiców do
okrzyków – to mnie niesie, czuję się tak rewelacyjnie jak nigdy
na Saharze ;) A w tym wszystkim najlepsze jest to, że takich kibiców
spotykamy, co chwilę, dosłownie co chwilę. Każdy pomaga jak tylko
może. Mieszkańcy powystawiali nam wiadra z wodą, ciągle je
uzupełniając, niektórzy wyciągnęli szlauchy i nas polewają,
jeden pan nawet zaprasza mnie do skorzystania z basenu. I dzieci,
wspaniałe dzieci. Opisując bieg w Ostródzie stwierdziłam, że tam
są najlepsze dzieci-kibice - oj chyba wtedy nie pamiętałam o tych z
„Sahary”, które są równie cudowne. Słysząc ich o krzyki nogi
po prostu same gnają.
Nawet nie wiem kiedy, a przede mną pojawiają
się zielone koszulki biegaczy z morąskiego klubu. Najpierw zrównuję
się z Rafałem (co jest dla mnie niemałym szokiem, bo w końcu to o
wiele lepszy biegacz ode mnie), okazuje się, iż jego nogi niestety
odmawiają posłuszeństwa. Następnie dostrzegam Paulinę i Asię, a
przed nimi pana Biegacza z Północy. Ależ się cieszę, zaczynam
krzyczeć do nich, wręcz wydzierać, i doganiam ich, a sił mam
jeszcze tyle, że wyprzedam ich. Brat jednak nie dał mi za wygraną
i szybko mnie dogonił i przegonił... ah, a już tak się cieszyłam,
że pierwsza wbiegnę na metę. No dobra, ale z kim ja chciałam się
równać, z człowiekiem, który treningowo pokonał tę trasę w 2
godziny i 15 minut? Pani koleżanko, nie przesadzajmy. Szybko wracam
na ziemię, napierając dalej i ciągle dyskutując z tatą jak to
dzisiaj wspaniale mi się biegnie.
Kibiców na trasie wciąż nie
brakuje, z końcówki Sahary na długo zapamiętam pewną starszą
Panią, która ma wiadro lodowatej wody i polewa mi głowę, mówiąc
że może zapamiętamy babcię – Pani Babciu będę Panią pamiętać
przez długie lata. Ostatni punkt schładzający na Saharze to
strażacy lejący wodę z wielkiej sikawki. To dopiero fest
schłodzenie.
Kiedy wybiegamy już na asfalt pomoc ponownie niosą
strażacy, wskazując. Wtedy to mój tata rozbawia mnie, kiedy
zaczyna śpiewać im przyśpiewkę – cholera, nie pamiętam jak to
leciało, ale Panowie znają utwór, odwdzięczają się tacie
licznymi brawami.
Do mety mamy już niecałe 5 km i znów spotyka
mnie niespodzianka. W pewnym momencie na środku jezdni zatrzymuje
się samochód, a kierowca wychyla się przez okno i w niebogłosy
krzyczy „Fiiiiiniiiiiiszzzzz Moooooorąg” – kłaniam się,
dziękuję. Cudowne wsparcie.
Napieram dalej i nagle na 30.
kilometrze uchodzi ze mnie cała radość, jakby ktoś przebił
balonik z pozytywnymi emocjami. Czuję tylko potężne skurcze
w udzie (chcąc odciążyć kolano owinęłam je bandażem to
niestety spowodowało, że obciążyłam udo). Na słowa taty
przykładam palec do ust, prosząc od ciszę. Nie chcę już
rozmawiać, chcę to już skończyć. Czekam na moment, kiedy w końcu
skręcimy w przy domkach letniskowych w stronę jeziora. To jednak
nie nadchodzi, ciągle widzę biegaczy przed sobą, którzy nigdzie
nie skręcają, myślę sobie, że może się mylą, może już dawno
powinnam była odbić w stronę jeziora. Nie mam jednak racji.
Upragniony moment w końcu nadchodzi, zbiegamy na ostatnią prostą,
nieśmiało spoglądam na zegarek, mam jeszcze 2 minuty, aby złamać
3 godziny, próbuję przyspieszać, aż tu nagle oczom moim ukazuje
się mój własny, jedyny brat, który czekał na mnie, mimo iż mógł
to zrobić wcześniej to nie przekroczył linii mety!! Aj, który to
już raz tego dnia radość wstępuje we mnie, chwytamy się za
dłonie i razem przebiegamy bez bramkę z napisem „META”
I co okazało się na liście wyników? To ja pierwsza podłożyłam
nogę z chipem nad matą :D:D Marzenie się spełniło ;)
W tym momencie jeszcze raz dziękuję:
- tacie za pomoc, pogawędki na trasie
skutecznie odwróciły uwagę od zmęczenia i upałów
- bratu za wspólny finisz!!!!
- mamie i Pati, że czekały na nas w
tym skwarze
- i całej drużynie FINISZ MORĄG –
jesteście najlepsi
Brawo!
OdpowiedzUsuńMoje gratulacje!
Było naprawdę hardkorowo!