Pierwszy weekend lipca już tradycyjnie był zarezerwowany na bieganie wokół Jeziora Narie. Przed dwoma laty jechałem w nieznane, zachęcany komentarzami Sebastiana (Nie taki diabeł straszny - XV Bieg o Kryształową Perłę Jeziora Narie). Od tamtego czasu nie wyobrażam sobie, aby nie pojawić się w Kretowinach! W końcu gdzieś muszę zdobywać perły dla mojej Ukochanej :)
W tym roku do Kretowin po raz kolejny pojechaliśmy mocną ekipą. Z Gdańska jechał Piotr z Asią oraz Michał. Z Lidzbarka zaś, poza mną i Pati, jechała Mała oraz Kamil. Na bieg postanowili się również wybrać nasi rodzice, a tato zadeklarował nawet, że pojedzie ze mną na rowerze i będzie moim prywatnym punktem z wodą. Przy zapowiadanych temperaturach (ponad 35°C w cieniu), mogło to się okazać istnym zbawieniem.
Całą zgrają wybraliśmy się do miejscowego sklepu na przedstartowy posiłek - bułki, dżem, masło orzechowe i izotoniki. Michał wyjął z plecaka przenośny termometr (czego on tam ze sobą nie wozi :) ) i kiedy położył go koło nas na stole, nie wierzyliśmy w to co widzimy. 57°C! Pewnie, że to była temperatura na słońcu, ale była 9 rano! Nawet nie chciałem myśleć o tym jak "przyjemnie" będzie na trasie o godzinie 12.
Około 9:30 byliśmy już w komplecie. Dojechali rodzice, dojechał Gdańsk, pojawił się Finisz Morąg. Szybka fotka z najlepszą biegową ekipą na świecie, ostatnie piątki mocy, buziak od żony i można było zajmować miejsce na starcie.
Jakie miałem plany startowe? Nawet teraz, jak to piszę to nie wiem jakie miałem plany. Przed dwoma laty pokonałem trasę w 2:15:29. Rok temu zajęło mi to 2:42:38. O ile jestem lata świetlne od formy z 2013 to całkiem nieźle się prezentuję na tle wiosny 2014. Jedyne co mogło mi pokrzyżować szybki to mała ilość biegania w ostatnich 2-3 tygodniach. No i... pogoda - na Perle zawsze jest piekło, ale w tym roku byliśmy w jego najgłębszych zakamarkach :)
Nie wiedziałem na co mnie stać. Postanowiłem, że w trakcie biegu podejmę ostateczną decyzję. Punktualnie o 10:00 nastąpił wystrzał i zaczęło się!
Od startu do 5 kilometra
Początek to tradycyjnie - walka o miejsce w peletonie biegaczy. Noga całkiem nieźle podawała, czułem się bardzo dobrze. Jedyne co mnie niepokoiło to tętno. Ponad 160 bpm już na pierwszym kilometrze - to nie wróżyło dobrze.
Biegłem razem z Michałem. Inaugurujący tysiączek zajął nam 4:32. Było mocno, ale... na kolejnym jeszcze podkręciliśmy - 4:23. Pierwszy, większy podbieg czekał na nas na 3. odcinku. Tempo spadło jedynie nieznacznie - 4:40. Za to tętno już przekroczyło 170 bpm. Miałem już dość. Do mety zostało 30 kilometrów, a ja już byłem wypompowany. Wiedziałem, że muszę zwolnić.
Wiedziałem, ale tego nie zrobiłem i 4. tysiączek pokonaliśmy w 4:33. Jeszcze na dobicie 5. w 4:48 i to był w zasadzie mój koniec.
Kilometry 6 - 10
Zaczęła się walka o przetrwanie. Powiedziałem Michałowi, że nie mam siły. Gdy tato proponował wodę, ledwo mogłem odpowiadać. W zasadzie to nawet nie były odpowiedzi, a wypluwane pojedyncze słowa. Zwolniłem do 5:03. W międzyczasie dogonił nas Kamil. Teraz lecieliśmy we trójkę i mimo, że to ja najbardziej narzekałem na tempo to ja wysunąłem się na szpicę. Nieco orzeźwiła mnie wodą na punkcie odżywczym. Podkręciłem do 5:00 na 7. kilometrze.
To już jednak była agonia. Takie ostatnie podrygi przyzwoitego tempa. Do 10. tysiączka najwolniejszy był 8. który pokonałem w 5:14
Od 11. do 20. kilometra
Na 11. kilometrze był punkt odżywczy i to właśnie na nim rozstałem się z kolegami. Zatrzymałem się, napiłem się wody, znowu napiłem się wody i jeszcze raz napiłem się wody. Złapałem oddech i poleciałem. Nie czułem już presji wyniku, ale mimo to nie chciałem całkowicie odpuszczać.
W tym roku nawet sławna "Zemsta teściowej" nie była taka straszna. Nie chodzi o to, że było lekko, ale panujący upał sprawił, że nie trzeba było lecieć pod górę, aby poczuć piekło. Smażyliśmy się w nim także na płaskim oraz na zbiegach.
Chwilę przed wbiegnięciem na tzw. saharę ponownie się zatrzymałem (po raz któryś już tego dnia). Napiłem się, zlałem wodą, a mimo to po kilkuset metrach znowu umierałem. Tato dzielnie jechał koło mnie na rowerze. A wcale nie miał łatwo, bo pod każde wzniesienie musiał wbiegać prowadząc rower (kaseta nie bardzo chciała współpracować z łańcuchem :) ).
Na 19. kilometrze tato powiedział, że jedzie zobaczyć co z Moniką. Do mnie zaś dojechał Meksyk z kamerą w ręku. Powiem tak - materiał na pewno nadawałby się do reportażu o ofiarach maltretowania :)
Sebastian powiedział mi jednak bardzo krzepiącą rzecz - "Za zakrętem jest prysznic i punkt odżywyczy". Skubany nie kłamał - na 20. tysiączku faktycznie był prysznic. Wskoczyłem pod niego i za cholerę nie miałem ochoty już stamtąd wychodzić. I nie wiem czy bym wyszedł gdyby nie fakt, że zobaczyłem... Kamila. On też miał już dość. Dalszą część trasy zamierzaliśmy już pokonać razem. Nie przebiec - po prostu pokonać :)
Od 21. do 26. kilometra
Była, była zabawa. Nie wiem czy ten fragment trasy to nie była najlepsza zabawa jaką miałem podczas jakiegokolwiek biegu. Trochę biegliśmy, trochę maszerowaliśmy, dużo gadaliśmy, zatrzymywaliśmy się na wszystkich możliwych punktach z wodą. A tych, dzięki lokalnej społeczności było co niemiara! Trochę potańczyliśmy, trochę pośpiewaliśmy. Dostaliśmy też zaproszenie na... obiad :) Jak nam chłopaki powiedzieli, że mama zrobiła kopytka to przez chwilę się zawahaliśmy :) Przy drodze stało też świeżo otwarte piwo - Kamil empirycznie dowiódł, że było to piwo zimne :)
Ludzie nas wyprzedzali, a my nic sobie z tego nie robiliśmy. Naprawdę zapomnieliśmy, że jesteśmy na imprezie biegowej. Chcieliśmy tylko dotrzeć na metę.
Na 26. kilometrze dogoniła nas silna ekipa z Morąga z Pauliną i Moniką na czele. Obie z pełną obsadą rowerową. Chwilę pogadaliśmy i... potruchtaliśmy, z Kamilem, znowu przed siebie.
Od 27. kilometra do 150 metrów przed metą
Na 27. kilometrze przyspieszyliśmy do 5:11. I pewnie już w tym momencie zacząłbym napierać do mety, ale... muzyka, zimna woda i sympatycznie ludzie na punktach odżywczych sprawili, że nie dało się nie zatrzymać i choć chwilę się nie pobawić.
Dopiero od 28. kilometra wróciłem do biegania w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Nie było już maszerowania. Nieco spowalniały mnie skurcze w łydkach (znowu popełniłem jakiś błąd), ale nie zamierzałem się zatrzymywać. Od 29. kilometra już tylko przyspieszałem. Zacząłem od 4:54, a skończyłem po 4:43.
Meta
Na około 150-200 metrów przed metą... zatrzymałem się. Już wcześniej podjąłem decyzję, że na metę chcę wbiec razem z siostrą. Rodzeństwo z Północy & Wspólny Finisz (Morąg) - bajka! Życiówka mi nie groziła, zwycięstwo też nie, a skoro już się dobrze bawiłem to chciałem dobrze bawić się do końca!
Zegarek wskazywał 2:58:XX kiedy na horyzoncie pojawiła się Mała z tatem. HA! Czyli nie dość, że wbiegniemy razem to jeszcze Mała w końcu rozwali te 3h!
Udało się! 2:59:25! Trójka złamana. Perła zdobyta! Po raz kolejny udało się zdobyć perełkę dla Ukochanej Patrycji, która jak zawsze wyczekiwała mnie z aparatem na mecie! Dziękuję Skarbie! Dziękuję też rodzicom, szczególnie tacie, który włożył w ten bieg niemniejszy wysiłek niż ja. No i dziękuję fantastycznej ekipie FINISZ MORĄG za super przyjęcie, rower, fenomenalne napisy na trasie i ekstra After Perłę (szkoda, że tylko tyle mogliśmy być :) ).
Tradycyjnie już muszę to napisać:
Dzięki za piatkę mocy i wskazówki na starcie. Przydały się. Specjalne podziękowania dla Pati za świetne zdjęcia. A dla Ciebie za pierwszę relację, która zasiała we mnie chęć wzięcia udziału w tym biegu!
OdpowiedzUsuń:D ale masz sympatyczną buzię:D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam