W miniony weekend działo się naprawdę wiele. Była okazja pobiegać. Była okazja, aby popedałować. Długo zastanawiałem się czy napisać jedną czy dwie relacje. Jednak podzielenie tego na część biegową i rowerową zamazałoby obraz całości. Zresztą w rzeczywistości też nie było to specjalnie podzielone... Ale po kolei.
Już od dawna wiedziałem, że ten weekend będzie wyjątkowy. Miałem spróbować czegoś nowego. Czegoś z czym do tej pory nie miałem do czynienia. Zamierzałem wystartować w Leśnej Piątce ULTRA i zmierzyć się z dystansem 100 kilometrów na 5-kilometrowej trasie. Tyle, że nie sam, a z trzema kolegami. Po raz pierwszy, od czasu gdy zacząłem biegać, miałem pobiec w sztafecie.
Zebranie składu nie było trudne. Poza mną chęć udziału zgłosiło dwóch kolegów z firmy. Zostało jedno miejsce. Z jego obsadzeniem też nie było problemu. Napisałem do Michała Mońki i bardzo szybko dostałem krótką, konkretną odpowiedź - "z checią : )".
Bieganie mieliśmy zaplanowane. A jak zaplanowaliśmy rower? Jeszcze bardziej spontanicznie. Ot najpierw zobaczyłem, że Michał dużo jeździ na swoich dwóch kółkach. Później wspólnie z Małą zrobiłem swoją pierwszą setkę i tak nieco od niechcenia zagaiłem do Michała, że może by tak wrócić z Koszalina, po biegu, rowerami? Michał stwierdził, że on już z Gdańska planuje wyjechać rowerem i w Słupsku przesiąść się na pociąg do Koszalina oraz że w drugą stronę też chciałby pokonać rowerem odcinek Słupsk - Gdańsk. Mało tego - napisał, że fajnie będzie pojechać we dwóch. A więc nie było odwrotu. Szczególnie kiedy w piątek kupiłem bilety na pociąg odjeżdżający o 19:10 do Słupska. Z jednej strony się cieszyłem, z drugiej trochę się bałem tego jak zniesie to mój organizm. Ale jedno jest pewne - nie mogłem się już doczekać soboty!
W piątek wieczorem, razem z Mateuszem i Wiktorem, przygotowaliśmy jedzenie na ULTRA sobotę i choć w sklepie ilość wydawała się normalna, to w pokoju, kiedy było już wszystko zapakowane miałem wrażenie, że szykujemy się na kilkudniowy rajd :) Samych kanapek mieliśmy 27, a do tego jeszcze owoce, czekolady, batony i żele Agisko, suszone owoce czy drożdżówki. Przyjęliśmy taktykę, że lepiej mieć za dużo nić za mało.
W sobotę Michał zadzwonił do mnie już o 6:40. Okazało się, że dotarł na miejsce i czekał właśnie na miejscu startu. W związku z tym, że nie mogłem już wysiedzieć na tyłku, wrzuciłem rzeczy w samochód i pojechałem do niego. Bieg po krótkich pętlach jest o tyle fajny, że nie trzeba planować przepaków - można mieć wszystko co niezbędne przez cały czas pod ręką, w aucie.
Choć start biegu mieliśmy zaplanowany na 9:00 to pierwsi zawodnicy biegali już od 6:00. Na miejscu okazało się również, że część sztafet także wystartowała o 6. Ponadto organizator od razu zapowiedział, że nie będzie oficjalnego zakończenia. I trzeba przyznać.... że bardzo nam się to podobało. To miała być zabawa i walka z samym sobą, ewentualnie z kolegą na podobnym poziomie, a nie zarzynanie się dla nagród. Dziś mieliśmy walczyć tylko i aż o chwałę :)
Jeszcze przed oficjalnym startem zrobiliśmy sobie rekonesans trasy i przeszliśmy z Michałem całą pętlę. Zapowiadało się bardzo ciekawie. Sporo zbiegów, sporo podbiegów i bardzo mało płaskich fragmentów. Jak się bawić to na całego!
Ustaliliśmy, że pierwszą piątkę pokona Wiktor, a dalej Mateusz, ja i Michał. Chwilę przed 9 zaczęliśmy odliczać i w końcu zaczęło się! Tak naprawdę nikt nie wiedział jak szybko pokona 5 kilometrów na takiej trasie. Okazało się, że Wiktorowi zajęło to dokładnie 23 i pół minuty.
Po nim na trasie pojawił się Mateusz i choć wtedy tego nie wiedzieliśmy to, jak nam później powiedział, zaczął z przytupem. Pierwszy kilometr pokonał w 3:14, a był to jego debiut w jakichkolwiek zawodach biegowych :) Cała pętla zajęła mu 22:52. Można śmiało powiedzieć, że był to debiut marzenie, szczególnie jak weźmiemy pod uwagę profil trasy.
No i w końcu i ja wyruszyłem na swoje, pierwsze okrążenie. Tak jak Mateo, tak i ja dałem się nieco ponieść na zbiegu, na początku pętli. Po około 500 metrach Gremlin wskazywał niewiele ponad 1:30. Chcąc dociągnąć do końca musiał zwolnić i z miejsca to uczyniłem. Pierwszy kilometr pokonałem w 3:48. Na kolejnym zwolniłem do 3:59. Ciągle biegłem za szybko, ale pomyślałem, że warto zobaczyć jak szybko można pokonać tą pętlę. A co z kolejnymi okrążeniami? Stwierdziłem, że co ma być to będzie. Pięć kilometrów to nie dystans, na którym można się oszczędzać. Do strefy zmian dotarłem po 21 minutach i 6 sekundach.
Kolejna piątka to już popis Michała. O ile rekord kilometra należał do Mateusza, o tyle do rekordu pętli Michała nikt z nas nawet się nie zbliżył. Pokonanie Leśnej Piątki zajęło mu 20:01!
Po pierwszej dwudziestce znaleźliśmy się nawet tuż za podium, ze stratą do 3. miejsca niecałej minuty. Jednak nie mieliśmy złudzeń, że poniosła nas fantazja. Ustaliliśmy między sobą, że tego dnia nie liczy się walka o miejsca, ale dobra zabawa.
Na drugiej zmianie tempo spadło wyraźnie większości z nas. Jedynie Wiktor odnotował progres. Jednak całościowo byliśmy o 7 minut wolniejsi. Nie dość, że brakowało świeżości to pojawiły się pierwsze problemy. Ja, można rzecz standardowo, walczyłem z biodrem i pachwiną. Szkoda nawet czasu, żeby to komentować. W każdym bądź razie nie zamierzałem odpuszczać z tego powodu.
Mimo, że biegliśmy coraz wolniej to jakimś cudem czas odpoczynku pomiędzy kolejnymi biegami drastycznie się skracał. Miało się wrażenie, że tylko co się dobiegało, a już trzeba było pędzić znowu. Przed biegiem wydawało się, że czekanie na swoją kolej będzie się ciągnąć w nieskończoność. Tymczasem nim się obejrzało już trzeba było wybiegać na trasę.
Choć zabraliśmy ze sobą góry jedzenia to tak naprawdę dwie rzeczy okazały się naprawdę zbawienne. Mowa tutaj o ARBUZIE i BUŁACH MOCY. Jedząc arbuza czułem się jakbym właśnie obiegł Narie - był wyborny! Z kolei buły mocy uratowały szczególnie Michała. Robiąc przekąski postawiliśmy na prostotę i to się opłaciło - 5 kajzerek, słoik masła orzechowego z Lidla i otrzymaliśmy 5 BUŁ MOCY, które dawały takiego kopa, że hej!
Na trzeciej zmianie ciągle zwalnialiśmy. Tym razem już wszyscy, gdyż Wiktor doznał kontuzji i pod znakiem zapytania stanął jego dalszy udział w biegu. Na szczęście panie z karetki zrobiły swoje i mógł kontynuować zawody. Mimo, że opadliśmy z sił to humory dopisywały.
Po 75. kilometrach zajmowaliśmy 8 miejsce. I mniej więcej w tym momencie nastąpiła mobilizacja w naszych szeregach. Michał dał sygnał i reszta poszła za nim. Teraz już mieliśmy cel - chcieliśmy złamać 8 godzin! Pokonanie 90 kilometrów zajęło nam 7:13:43. Pozostało 46 minut i wiedzieliśmy, że wszystko będzie się rozgrywało na minutach.
Przedostatnia piątka należała do mnie. Próbowałem sobie powtarzać, że jak nie teraz to nigdy, że nie ma sensu się już oszczędzać, że to jest ten moment kiedy trzeba powalczyć i że zwycięstwo boli. Pomogło! Poprawiłem się w stosunku do poprzedniej piątki o 20 sekund! Jeszcze lepiej zaprezentował się Michał, który urwał blisko minutę.
Na metę wbiegliśmy wszyscy razem po 7 godzinach 57 minutach i 7 sekundach! Tutaj powinienem napisać, że zaczęliśmy świętować, cieszyć się, odpoczywać i w ogóle, ale... nie było na to czasu. Szybko odebraliśmy medale i polecieliśmy do miejsca zakwaterowania.
Wszystko miałem już przygotowane. Zrzuciłem więc jedynie mokre ubranie, wskoczyłem w suche (na prysznic nie było czasu), wziąłem plecak z jedzeniem i zapasowymi dętkami, wskoczyłem na rower i ruszyłem po kolejną przygodę!
Tym razem byliśmy już z Michałem we dwójkę. Korzystając z chwili czasu wskoczyliśmy do MC Donalds'a na kawę i dokładnie omówiliśmy strategię. Michał znał trasę, więc miało pójść prosto. Jedyne niewiadome to: pogoda, sprzęt, ja ze względu na brak doświadczenia i Michał ze względu na brak snu. Zapowiadało się naprawdę ciekawie.
Pociąg z Koszalina wyjechał punktualnie. Siedzenia były tak wygodne, że naprawdę odechciewało się wymieniać je na te rowerowe. Wiedziałem jednak, że muszę spróbować. Taka spontaniczna akcja to to co mnie naprawdę kręci.
Dokładnie o godzinie 20:30 wsiadłem na rower zajarany jak dziecko podczas pierwszej przejażdżki na dwóch kółkach. Jeszcze tylko zakup kamizelki na pobliskiej stacji i w drogę!
Nie zdążyłem się rozpędzić, a już pojawiły się problemy - skurcze. Szlag by to trafił. Zamierzałem przejechać jakieś 140 kilometrów, a już po 3 miałem kłopoty. Mocne bieganie, dużo potu, kawy oraz wody zrobiły swoje. Tyle tylko, że w czasie biegu skurcze dość mocno przeszkadzają. Zaś w czasie jazdy rowerem - można z nimi wytrzymać.
Przyjęliśmy, że naszym pierwszym przystankiem będzie stacja Statoil w Lęborku. Michał stwierdził, że to jego stały pit stop.
Jechało mi się naprawdę dobrze. Równy, w miarę płaski asfalt pozwalał trzymać przyzwoite tempo. W związku z tym, że jechaliśmy drogą krajową jeden za drugim, raczej nie mogliśmy zbyt dużo ze sobą rozmawiać. Skupiałem się więc na pedałowaniu. Nie chciałem zawieźć. Jechałem z gościem, który minionych 20 godzin machnął 130 kilometrów na rowerze i 25 biegu. Jeżeli on dawał radę to i ja musiałem sobie radzić.
Tak naprawdę do Lęborka poszło gładko i przyjemnie. Cieszyłem się jazdą, rozglądałem wokół, poznawałem z innej strony miejsca, które do tej pory widziałem jedynie zza szyby samochodu.
Jednak kiedy w Lęborku rozsiedliśmy się na stacji, kiedy wciągnąłem ciepłą kawę i kilka kanapek oraz przede wszystkim - kiedy ostygłem i zmarzłem... Wtedy za cholerę nie chciało mi się już jechać dalej.
Jednak znak "Wejcherowo 35" mówił, że nie będzie tak źle. Około 22:45 ruszyliśmy dalej. Miałem kryzys, nie chciało mi się, oj jak mi się nie chciało. Przypomniały mi się słowa Travisa Macyego z Ultranastawienia - "To świetny trening dla psychiki". Gość chyba faktycznie miał rację. Tyle tylko, że argumentów, aby dalej go kontynuować było coraz mniej.
W pewnym momencie zatrzymałem się na przystanku w Strzebielinie. Miałem dość, bolały mnie plecy i zacząłem kombinować aby załatwić sobie jakąś podwózkę do domu. Michał też mówił, że jedyne o czym myśli to położenie się w łóżku.
Na nieszczęście, jak nam się wtedy wydawało, nie znaleźliśmy żadnej alternatywy dla roweru. Postanowiliśmy napierać dalej. Na kilka kilometrów przed Wejcherowem zmierzyliśmy się z długim podjazdem i... coś pękło. Wstąpiło we mnie nowe życie. Znowu czułem, że dam radę.
W Rumi zrobiliśmy ostatni postój. Kawa, Cola, Energy Drink, Mars (ach ta dieta sportowca :)))) ) i mogliśmy lecieć dalej.
Jeszcze tylko Gdynia, pieprzony podjazd Wielkopolską do Chwaszczyna i tam mieliśmy się rozdzielić. Jechałem już jak w transie, naciskałem na pedały i odliczałem kolejne kilometry. Za to Michał walczył z potężnym kryzysem. Chyba jeszcze nigdy go nie widziałem w takim stanie. Jechał i klął na całe gardło. Nawet nie chcę wiedzieć jak się wtedy czuł. Wystarczy mi, że pomyślę iż miał wtedy w nogach około 250 kilometrów na rowerze, 25 kilometrów biegu i nie zmrużył oka od 42 godzin.
Kiedy dojechaliśmy do Chwaszczyna było już lepiej. Po rozdzieleniu się zostało nam po około 10 kilometrów. W domach zameldowaliśmy się około 3 nad ranem po pokonaniu (jak sprawdziłem następnego dnia) ponad 135 kilometrów.
Ale wiecie co jest najważniejsze? UDAŁO MI SIĘ ZROBIĆ NIESPODZIANKĘ MOJEJ ŻONIE :) Nic jej nie mówiłem, że wybieram się do domu. Zresztą nie chciałem, żeby się martwiła. Miałem przyjechać tydzień później. No i udało mi się ją pozytywnie zaskoczyć. Ten uśmiech na jej twarzy zrekompensował wszystkie wysiłki! Byłem szczęśliwy, skonany i cholernie szczęśliwy!
PS: Dzięki chłopaki za ten ULTRA weekend! Było rewelacyjnie - zarówno na sztafecie jak i na rowerze! Mam nadzieję Michał, że w końcu odespałeś :)
PS: Dzięki chłopaki za ten ULTRA weekend! Było rewelacyjnie - zarówno na sztafecie jak i na rowerze! Mam nadzieję Michał, że w końcu odespałeś :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz