Starty na czerwiec miałem zaplanowane już od dość dawna. W planie był Bieg po rybę (14.06), czyli 15 kilometrów mocnego krosu oraz Leśna Piątka ULTRA (27.06). Choć nazwa "ultra" może być nieco myląca. Dystans do pokonania faktycznie ma wynosić aż 100 kilometrów, ale nie będę musiał się z nim mierzyć w pojedynkę, a z trzema kolegami. Niemniej będzie to również bieg w terenie.
I tak kiedy już wszystko było dopięte na ostatni guzik, wymyśliłem sobie start w GP Dzielnic Gdańska na Zaspie. Głównym powodem był fakt, że trasa biegu prowadzić miała pod moim blokiem (a przynajmniej tak mi się wydawało). I po prostu głupio by mi było siedzieć w domu, kiedy wokół wszyscy biegają. Ponadto po sprawdzeniu się, w Koszalinie, na dystansie 10 kilometrów, chciałem zobaczyć na co mnie stać na trasie o połowie krótszej. A więc uderzyłem parokrotnie w klawiaturę i voilà - jestem na liście startowej.
Choć start w biegu na Zaspie wymyśliłem sobie niemal w ostatniej chwili, naprawdę mocno go wyczekiwałem. Szczególnie niecierpliwiłem w ciągu ostatniej doby. I to właśnie wtedy zacząłem sprawdzać dokładnie wszystkie informacje. No i przeżyłem niemałe zdziwienie. Otóż okazało się, że trasa wcale nie będzie prowadzić pod moimi oknami, tak jak podczas I edycji. Bieg w tym roku został przeniesiony do parku po drugiej stronie ulicy. Trudno - miał być bieg uliczny - będzie przełaj.
W dniu biegu najpierw, około 9:30, zgłosiłem się po numer startowy, a następnie wróciłem z powrotem do domu. Przyszedł czas na wybranie sprzętu. Na dworze panowały wręcz piekielne warunki. Po nocnej burzy nie było śladu. Temperatura w cieniu przekraczała 20 kresek, a na niebie nie było ani jednej chmurki.
Tym razem nie kombinowałem - chciałem po prostu włożyć na siebie jak najmniej. Startowa koszulka, startowe spodenki, a do tego... startowe buty. Uznałem, że na dystansie 5 kilometrów nie powinienem sobie w nich zrobić krzywdy.
W okolicach startu zameldowaliśmy się z Pati, uzbrojoną w aparat, około 11:15. Na miejscu już czekała na nas Mała, która przyjechała specjalnie, aby mnie dopingować. W związku z tym, że był to bieg w Gdańsku co chwilę spotykaliśmy jakieś znajome twarze.
Na około 15 minut przed biegiem wyruszyłem z Piotrkiem na wspólną rozgrzewkę. Było duszno, do tego patelnia i wysoka temperatura. Plany ataku na 20 minut jakby się rozmazywały we mgle. Z kim nie rozmawiałem to jedyne na co się nastawiał to na przetrwanie i mocny trening. Nikt nie zamierzał walczyć o wynik. Psia kość! Ja chciałem! Tak przynajmniej sądziłem jeszcze kilka godzin temu.
Na starcie pojawił się Łukasz Kujawski, który jest złotym medalistą Mistrzostw Polski na dystansie 5000 metrów. Przed biegiem śmiałem się, że jeżeli Łukasz nie złamie 15 minut to znaczy, że tego dnia w ogóle nie dało się biegać :)
Chwilę przed 11:40 dostałem buziaka od Pati, kopniaka od Małej i ruszyłem w stronę startu. Postanowiłem, że spróbuję powalczyć o jak najlepszy wynik. Nie wiedziałem czy uda mi się złamać 20 minut tego dnia, ale chciałem na mecie móc sobie powiedzieć, że zrobiłem wszystko co w mojej mocy.
Start się nieco opóźnił, ale o 11:45 rozpoczęliśmy odliczanie i po chwili już pędziliśmy przed siebie. Początek to standardowa walka o przetrwania. A trasa wcale w tej walce nie pomagała. Już po 100 metrach musieliśmy zmierzyć się ze 170-stopniowym zakrętem. Kolejne 200 metrów i krótki stromy podbieg. W dodatku co chwilę zmienialiśmy podłoże. Raz biegliśmy po ubitych piaskowych, parkowych alejkach, a raz po niezbyt równych trawnikach. A żeby jeszcze bardziej urozmaicić - w końcówce, na kilkadziesiąt metrów, wbiegaliśmy na asfalt.
No ale właśnie - nie wspomniałem o dość ważnym szczególe. Pętla jaką mieliśmy pokonać miała około 1700 metrów. Tak! Musieliśmy ją pokonać trzykrotnie. To wcale nie ułatwiało zadania.
A wracając do wyścigu - zaczęło się od walki, ale była to walka w biegu. I to dość żwawym biegu. Pokonanie pierwszego kilometra zajęło mi 3 minuty i 42 sekundy. Oj mocno, za mocno. Musiałem zwolnić. Zresztą nawet gdybym nie chciał to i tak nie byłem w stanie utrzymać tego tempa.
Choć ciągle jeszcze miały miejsce przetasowania, zauważyłem że biegnę w podobnym tempie jak siostry Tuwalskie - jak zakładałem, zwyciężczynie w kategorii kobiet. W kolejnych sekundach ciągle biegliśmy niedaleko siebie.
Pod koniec pierwszego okrążenia Mała wylała na mnie trochę wody i pomknąłem dalej. Upał dawał się niemiłosiernie we znaki. Gdy po drugim kilometrze Gremlin pokazał 3:49 byłem już naprawdę wyczerpany. Jednak z sióstr Tuwalskich zaczęła mi odjeżdżać. W głowie zacząłem już sobie kalkulować do ilu mogę zwolnić, aby zmieścić się w 20 minutach. Wychodziło, że jeżeli będę wstanie utrzymać tempo 4:09/km powinno się udać. Tyle tylko, że w tych warunkach jakie panowały na trasie 4:09/km to było wyzwanie. Nawet na tak krótkim dystansie.
Kolejny kilometr pokonałem w 3:57. Zwalniałem i to bardzo mocno. Zastanawiałem się czy się uda. W głowie ciągle trwały obliczenia. A w ramach przerywnika od matematyki wymyślałem sobie usprawiedliwienia dlaczego mi nie poszło.
W pewnym momencie druga z sióstr wysunęła się przede mnie. Nie miałem siły jej gonić. Na trasie było tłoczno, co chwilę trzeba było wymijać dublowanych biegaczy skacząc raz na lewo, raz na prawo. Biegłem na autopilocie. Nie myślałem o walce, chciałem jedynie dotrwać do końca. Na 4. kilometrze odnotowałem 4:04/km.
Miałem 28 sekund zapasu i ostatni kilometr przed sobą. Już nie było opcji, aby się nie udało. Choć wówczas chyba nie było to dla mnie takie oczywiste. Jednak i tak świętowanie zacząłem już na kilkaset metrów przed metą. I to w najlepszy możliwy sposób. Najpierw zeszło ze mnie ciśnienie, a po chwili zacząłem przyspieszać.
Nie zmartwiło mnie nawet to, że w momencie gdy Gremlin zakomunikował mi pokonanie 5. kilometra (4:01), ja znajdowałem się jeszcze spory kawałek przed metą. Trasa nie miała atestu, więc nie mogłem spodziewać się idealnej piątki.
Ostatecznie na mecie zameldowałem się po 20 minutach i 10 sekundach, mając w nogach 5 kilometrów i 170 metrów. Wg Gremlina piątkę poleciałem w 19:34 i choć nie jest to czas oficjalny to niezmiernie się cieszę. To nie był idealny bieg z mojej strony. Mimo, że udało się odnieść sukces to taktyka jaką zastosowałem była bardzo słaba. Swoje zrobiła też pogoda - to było prawdziwe piekło. A tumany kurzu wzbijane przez biegaczy jeszcze bardziej to podkreślały.
I zakończyłbym to happy endem gdyby nie fakt, że... odniosłem kontuzję. Po biegu ledwo dokuśtykałem do domu. Ni stąd ni zowąd pojawił się ból nad pośladkiem - jakieś naciągnięcie, nadwyrężenie - cholera wie. Po kilku godzinach nieco osłabło, ale nie wygląda to dobrze. A już szczególnie w momencie, kiedy za kilkanaście godzin mam stanąć na starcie kolejnych zawodów. Czy pokażę się jutro na gdańskiej Matarni? Czy stanę na starcie Biegu po rybę? No cóż - co ma być to będzie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz