W niedzielę, 14. czerwca, zaliczyłem swój ostatni start w zawodach biegowych. Piętnaście kilometrów po lesie przyznać muszę, że dało mi w kość, ale bez przesady, żadnej (nowej) kontuzji nie odniosłem. Naprawdę nie spodziewałem się, że na kolejny bieg przyjdzie mi tak długo czekać.
Zgodnie z planem miałem pobiegać we wtorek. Tymczasem, gdy tylko ruszyłem pojawił się silny ból w okolicach biodra/pośladka. Walczyłem ze sobą przez 4 kilometry. Dalej nie miało to sensu - spasowałem i siadłem na rower, a trasę dokończyła za mnie Mała.
W kolejnych dniach nie było wiele lepiej, dlatego zrezygnowałem z biegania i wybrałem się na wycieczkę rowerową. Biegać chciałem w sobotę. W piątek wieczorem było wszystko w miarę ok i naprawdę liczyłem, że uda się zrobić fajny trening. Tymczasem po nocy ledwo się ruszałem. Bieganie? Problemy miałem z utrzymaniem się na nogach przy chodzeniu. Straszne uczucie, gdy wydaje się, że coś gniecie mi nerwy.
Na szczęście po kolejnych 24 godzinach jeżeli jakiś ból się pojawiał to w drugiej nodze niż dzień wcześniej. Nie mam zielonego pojęcia jak to jest możliwe. Skupiłem się na tym, że o ile ciężko się biega, a od czasu do czasu i chodzi, to najlepiej znowu wsiąść na rower. I tym oto sposobem niedzielę i poniedziałek spędziłem na siodełku.
Za to we wtorek chciałem w końcu pobiegać. Jeżeli zdrowie pozwoli chciałbym jeszcze przed wrześniem dwukrotnie wystartować w zawodach i choć nie liczę na specjalne wyniki to walka o ostatnie miejsce z jęzorem na brodzie też mnie nie kręci.
Pisząc to muszę sam przed sobą przyznać, że wybrałem dość ambitną trasę jak na pierwszy bieg. W zasadzie to chyba zbyt ambitną, a precyzując - za długą. Zamierzałem machnąć 16 - 18 kilometrów.
Zacząłem dość... mocno. Przynajmniej stosunkowo mocno. Pierwszy kilometr, prowadzący w całości pod górę, napierałem w tempie poniżej 5:00/km. Wiedziałem, że albo za chwilę zwolnię albo wypluję płuca, nogi mi skamienieją i padnę :)
Kierując się więc zdrowym rozsądkiem pokonałem kolejne odcinki w... 5:04, 4:42, 4:46, 5:06. Szybko, ale nieco usprawiedliwia mnie profil trasy. Leciałem praktycznie cały czas z górki środkiem asfaltowej, wyłączonej z ruchu, drogi.
Niestety nie mogę napisać, że nic mnie nie bolało i było super. Ok może i było super, bo dawno nie biegałem, bo nie spinałem się na czas i po prostu cieszyłem się biegiem. Jednak czułem ból w lewym pośladku. I to właśnie z jego powodu musiałem parokrotnie zatrzymać się i trochę porozciągać. Ale to nie był problem. Tego dnia liczyła się tylko frajda i to ją głównie zapamiętam z tego biegu.
Od 6. do 11. kilometra leciałem przez las. A w związku z tym, że 2 godziny wcześniej las deszcz było naprawdę świetnie. Ten zapach lasu po deszczu jest niesamowity. Aż chce się łykać kolejne kilometry.
Jednak to co najlepsze czekało na mnie w końcówce. Obecnie zacząłem testy nowych butów - Skechers GORun Strada. Biegałem w nich po mieście, po bieżni, w terenie. Teraz byłem ciekawy jak sprawdziłyby się... po przemoczeniu. I kiedy już miałem wbiec w kałużę... zaczął padać deszcz. Na początku była to lekka mżawka. Jednak po chwili zaczęła się ulewa. Było przezajebiście! Nie pamiętam kiedy ostatnio biegałem w takich warunkach. Letni deszcz to super sprawa - jeżeli ktoś nie próbował to naprawdę polecam!
No i buty przeszły prawdziwy chrzest bojowy. Nawet kiedy były w nich prawdziwe kałuże niewiele traciły na komforcie użytkowania. Nie pojawiły się też nowe odciski, a więc jest ok.
Trening zakończyłem ostatecznie po 16 kilometra i 464 metrach. W zasadzie mogłem dobiec jeszcze około kilometra do miejsca zakwaterowania, ale najzwyczajniej w świecie mi się nie chciało. Zrobiłem drobne zakupy i końcówkę przeszedłem spokojnie spacerem.
Podsumowując muszę przyznać, że jest lepiej niż jeszcze przed tygodniem, ale nie ma raczej szans na wejście na wyższe obroty. Jak tylko zaczynam mocniejsze treningi pojawiają się problemy. Trudno, najważniejsze, że mogę biegać! OGIEŃ! A już w piątek LEŚNA PIĄTKA ULTRA! Będzie się działo!
I jak poszło?
OdpowiedzUsuń:D