Każde zawody w tym sezonie traktuję
jako wielkie wydarzenie. Wynika to z faktu, iż weekendami pracuję i
naprawdę rzadko udaje mi się gdzieś wystartować. Wyjazd do
Ostródy na IV Półmaraton św. Jerzego to też
oczywiście nie lada gratka
Pobudka o 4:10, pociąg o 5:30, w Ostródzie melduję się chwilę
przed godziną 8. O tej porze biuro zawodów świeci pustkami, więc
w ciągu kilkunastu sekund odbieram pakiet i idę posiedzieć przy
jeziorze. Prognoza tego dnia się nie sprawdza, zamiast zapowiadanych
upałów jest wietrznie i pochmurno.
Od samego wyjścia z pociągu
zamartwiam się kolanem, ostatnio nie daje mi ono spokoju, a zbyt
długa podróż jeszcze nasila ból. Słucham się rad brata,
rozgrzewam nogi, wykonuje ćwiczenia i mimo, że na chwile ustaje to
dyskomfor ciągle jest. Przez chwilę zastanawiam się czy w ogóle
powinnam biec, ale uznaję, że skoro już tutaj przyjechałam to
wystartuję. Słowo „wystartuję” jest kluczowe, bo postanawiam,
że pobiegnę bez presji, bez napinania, a jeśli będzie trzeba to
zejdę z trasy.
No i w końcu kiedy wybiła godzina 10, armata
wystrzeliła, ja włączam Garmina i „Hej, ho przygodo!”. Wybiegamy
z amfiteatru i wita nas deszcz, na tyle obfity, że po 1 km już nic
nie widzę przez moje okulary i muszę je założyć na czubek głowy,
ale lecę dalej, początkowo jest gęsto, jednak dosyć szybko się
przerzedza na tyle, bym mogła biec swobodnie. Trasa w tym roku
uległa zmianie i zamiast 3 pętli mamy do pokonania 2.
Początkowo
tempo nawet mnie cieszy, bez szarpania, poniżej 5 min/km, jest ok,
na trzecim kilometrze odczuwam coraz silniejszy ból w kolanie,
raptownie ścina mnie z nóg, takie szarpnięcie jak odruch
bezwarunkowy, w momencie, gdy uderzymy w zgięte kolano. Trochę mnie
to niepokoi, myślę, że to chyba ten moment, kiedy powinnam
odpuścić. Jednak adrenalina jest na tak wysokim poziomie, że
pozwalam sobie kontynuować bieg.
Tuż przede mną widzę Pana Gienka
z Finisza Morąg, postanawiam, że będę się gdzieś niedaleko
trzymać. W międzyczasie dobiega do mnie bardzo sympatyczne
małżeństwo, które poznałam w Grudziądzu, wymieniamy parę słów,
przez pewnien czas biegniemy blisko siebie.
W okolicach 5 km czuję
raptowny przypływ mocy i pozytywnej energii, można by zapytać
skąd? Ale tego naprawdę sama nie wiem, jednak jest to tak silne
uczucie, że już wtedy postanowiam, że pokonam te 16 km choćby nie
wiem co! Nogi same zaczynająy kręcić, uśmiecham się, a chwilami
nawet wzruszam. Mijają mi tak w euforii kolejne kilometry, końcówka
pierwszej pętli to apogeum mojego szczęścia. Dziewczyny z Finisza
tak głośno kibicują, że ich okrzyki pchają do przodu, ból
odchodzi w niepamięć.
Jednak to co dobre niestety kiedyś się
kończy. W momencie, kiedy znów wracam na początek pętli czuję
jakby cała energia ze mnie uszła, została już tam w okolicach
mety. Jednak skoro postanowiłam, że ukończę ten bieg to tak musi
się stać. Mijam juz bez uśmiechu kolejne kilometry i tylko czekam,
aż znowu wrócę w okolice jeziora. Gdzieś na 16. km doganiam pana
Gienka, który mówi mi, aby trzymała tempo i leciała dalej. Tak
też próbuję robić, na każdym punkcie biorę wodę, delikatnie
moczę usta, a całą resztę wylewam na kolano, w butach mam już
niezłe jeziorko.
Kiedy pokonuję największy podbieg tego dnia na
przeciw mnie wybiegają dzieci, rewelacyjne dzieci, które obiegają
mnie z dwóch stron, wystawiają ręce, przybijają piątki i krzyczą,
że trzymają kciuki, abym była pierwsza!
Super doping! Znowu zaczyna mnie nieść, jest z górki, więc to
nieco ułatwia sprawę, chociaż przy zbieganiu ból w kolanie się
nasila. Do mety już tylko 3 km, muszę to pokonać, po prostu muszę.
Postanawiam, że na 2 ostatnich kilometrach zacznę podkręcać
tempo.
Jednak na postanowieniach się kończy.... w tym momencie już
czuję niemoc, dogania mnie pan Gienek, mieliśmy już trzymać się
razem do mety, ale nie mogę, po prostu nie daję rady, zostaję z
tyłu i samotnie wbiegam na amfiteatr, gdzie następuje koniec biegu.
Zatrzymuję się, łapię oddech, a gdy próbuję iść dalej czuję
wielkie BUM! Nie ma mowy, sama dalej nie pójdę na szczęście ktoś
z obsługi zauważa chyba moją bezradność w oczach, bierze mnie
pod rękę i doprowadza do miejsca, gdzie mogę swobodnie się oprzeć
i odpocząć. Chwilę trwa zanim dochodzę do siebie, w końcu
ruszam, ciągnąc nogę za sobą, docieram do dziewczyn i razem
kibicujemy tym Finiszowcom, którzy są jeszcze na trasie. Po chwili
wszyscy docierają i jest wielka radość, a moment kulminacyjny
osiąga wtedy, gdy się okazuje, że podium w K20 i M20 jest nasze, a
dokładniej 1 i 2 miejsca w obu kategoriach!
autor: Monika Sawicz
Gratulacje!:D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Wielkie gratulacje dla Was :) Serdecznie pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńcześć michał. ja nie na temat.
OdpowiedzUsuńco się stało, że przytyłeś na twarzy? w poprzednich sezonach biegowych miałeś ją mocno wycieniowaną. genetyka czy rewolucje w diecie?
Raczej to drugie :) Źle się z tym czułem. Zaczynałem popadać w paranoje, a nie o to mi w tym wszystkim chodzi :)
Usuń