Po raz ostatni interwały gościły w moim dzienniczku treningowym 6. sierpnia ubiegłego roku. Tyle, że nie były to "typowe" interwały na stadionie, a trening w terenie. Na tartanie tysiączki pokonywałem ostatni raz 28. sierpnia 2013. I dzisiaj, po dokładnie 651 dniach, znowu wykonałem trening, którego... nie znoszę. Nie znoszę przed i w trakcie, ale uwielbiam to uczucie po. No i efekty, jakie przynoszą mi interwały są nieporównywalne z efektami przynoszonymi przez inne jednostki treningowe. Innymi słowy jak chcę przyspieszyć to muszę biegać interwały.
Jeszcze w poniedziałek nie zakładałem, że w tym tygodniu wrócę już do tego rodzaju treningów. W czasie wtorkowego krosu ustaliłem się z Małą, że w środę lecimy na stadion. Tyle tylko, że planowałem zrobić jedynie kilka przebieżek. I pewnie bym tam nie kombinował, gdyby nie fakt, że na stadion musiałem jechać autem. Co za tym idzie - gdybym zrobił jedynie przebieżki miałbym poczucie, że zrobiłem zaledwie rozgrzewkę. Ponadto ciągle mam problemy z okolicą miednicy. Ciągle pojawiają się jakieś bóle, a nasilają się szczególnie przy szybkich i gwałtownych ruchach. Trzeba było zmienić plany, bo klepanie I zakresu po bieżni nie wchodziło w grę. Tego bym nie zniósł. Wybór padł na interwały.
Na pierwszy raz wybrałem sobie 5 x 1000 metrów. Zgodnie z tabelą Danielsa przyjąłem, że powinienem je biegać po około 3:55. Przyznam szczerze, że nieco mina mi zrzedła na myśl, że muszę utrzymać tempo poniżej 4 min/km. Ale z drugiej strony cieszyłem się, bo do tej pory udawało mi się uzyskiwać tempa sugerowane przez Jacka.
Około 7 rano zgarnąłem Małą i razem pojechaliśmy na stadion AWFiS. Monika miała tego dnia również biegać interwały. Tyle tylko, że w formie 600 - 800 - 1000 - 1200 - 1200 - 1000 - 800 - 600.
Na ulicy Górskiego 1 pojawiliśmy się tak szybko, że powitała nas wielka kłódka na bramie stadionu. Na szczęście udało się znaleźć rozwiązanie. Otóż koszt zdjęcia takiej kłódki to 15 złotych i 1 grosz od osoby :)
Sam trening zaczęliśmy od spokojnych 5 kółek rozbiegania. Nie czułem się najlepiej. Pachwina dokuczała dość mocno, a w dodatku ból w lędźwiach odbierał całą przyjemność z biegu. Machnęliśmy parę skipów, trochę się porozciągaliśmy i... nie było sensu dalej zwlekać. Co ma być to będzie.
Zacząłem dość mocno, ale cały czas czułem, że kontroluję sytuację. Dopiero kiedy wcisnąłem przycisk LAP i zobaczyłem czas 3:38 zdałem sobie sprawę, że nieco przedobrzyłem. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie jestem w stanie wytrzymać takiego tempa na wszystkich odcinkach. Musiałem zwolnić.
Kolejny tysiączek machnąłem w 3:47, a więc ciągle nieco zbyt szybko. Tego dnia było dość słonecznie, dlatego po drugim odcinku wziąłem kilka łyków wody. To był chyba błąd, bo już na 3 kilometrze, pokonanym w 3:50, czułem jak woda podchodzi mi z powrotem do gardła.
Na 4. tysiączku wykręciłem 3:49, zaś trening zakończyłem odcinkiem pokonanym w 3:47. Następnie machnąłem jeszcze 5 kółek schłodzenia i zaserwowałem sobie solidną porcję rozciągania.
Podsumowując - zrobiłem 5 tysiączków w średnim tempie 3:46/km. Było ciężko, ale jednocześnie o wiele lżej niż na interwałach jakie biegałem do tej pory. Wtedy po treningu umierałem, a teraz rozważałem jeszcze jedno powtórzenie. Jest dobrze, nawet bardzo dobrze. A jak zdrowie będzie dopisywać to będzie jeszcze lepiej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz