Po książkę "50 maratonów w 50 dni" Deana Karnazesa sięgnąłem jak po kolejną ciekawą lekturą opowiadającą o przygodach, przeżyciach i dokonaniach znanego ultramaratończyka. I faktycznie - znalazłem w niej te wszystkie rzeczy. Są tam historie związane z przedsięwzięciem Endurance 50, są opowieści o innych biegach. Niewątpliwie jest ciekawie. Jednak to nie wszystko! W książce Deana jest też mnóstwo interesujących, pożytecznych informacji i to nie tylko dla ultrasów. W tym poście chciałbym się skupić na jednej rzeczy, o której pisze Karnazes, a o której sam ostatnio sporo myślałem - motywacji do biegania.
W którymś z poprzednich tekstów pisałem o tym, że bieganie i trenowanie to niekoniecznie to samo. I znalazłem potwierdzenie tej tezy w słowach Deana, który pisze:
Niektóre treningi były naprawdę ciężkie... |
"Niebiegacze zostają biegaczami dzięki odkryciu pasji do tego sportu. Ale biegacze często podejmują działania, które oddalają ich od źródła ich pasji. Klasyczny scenariusz polega na zastąpieniu czystego zamiłowania do biegu chęcią rywalizacji. Rzadko czuję się wypalony jako biegacz. Zwykle dzieje się tak wtedy, gdy poświęcam dłuższy czas na przygotowania do konkretnego przedsięwzięcia. W takiej sytuacji zaczynam postrzegać treningi nie jako przygodę, ale jako ćwiczenia konieczne do osiągnięcia określonego celu. Choć czerpię motywację z korzyści, jakie przynoszą poszczególne zadania przygotowujące mnie do wykonania misji, pasja biegania stopniowo zanika, a gdy spadnie poniżej pewnego poziomu, w ślad za nią tracę motywację. Wtedy odczuwam skutki wypalenia."
No i to jest własnie to z czym się spotkałem, co poczułem na własnej skórze. Pierwsze, biegowe treningi były dla mnie koszmarne. Miałem jednak cel - chciałem schudnąć. Dążąc do tego celu poprawiłem swoją kondycję, zrzuciłem trochę ciała i faktycznie - odnalazłem w sobie pasję. Każdego dnia - aż rwałem się na trening. Wychodziłem pobiegać, bo miałem z tego autentyczną frajdę. To było cudowne uczucie poznawać okolicę z perspektywy biegowych butów. Niby poruszałem się po tych samych miejscach co zwykle, ale zza szyby autobusu wyglądały jakoś inaczej. Ponadto miałem też niesamowitą radość z tego, że bieganie, nawet dłuższych dystansów, nie sprawiało mi problemu. Chciałem pobiec 10 kilometrów to biegłem, chciałem 20 - żaden problem. A i 30 czy 50 było w zasięgu.
... ale taki był ich efekt, dlatego ciężko było z nich zrezygnować. |
Szybko jednak skosztowałem rywalizacji. Walka o czas, o miejsce to już była inna bajka. Pierwszy start na 5, 10, 21 kilometrów. Później debiut w maratonie. Nawet nie wiem kiedy skończyło się bieganie, a zaczęło trenowanie. Tutaj już nie było wiele miejsca na spontaniczność. Owszem zdarzały się różnego rodzaju wyskoki, ale po każdym z nich dokonywałem korekt w planie treningowym. Miałem założenia, miałem cele i miałem do wykonania pracę.
Praca - to jest chyba słowo klucz. Jeżeli we wtorek robiłem 10 x 100 metrów to nie dlatego, że akurat na przebieżki miałem ochotę. Nie ma co czarować, że w każdy wtorek miałem ochotę dokładnie na to samo. Nie miałem, ale robiłem. Tak zakładał plan, a plan musiał być wykonany. Czy czerpałem z tego radość? Radość czerpałem z wyników na jakie te wszystkie treningi się przekładały. Ale, tak jak pisał Karnazes - pasja biegania stopniowo zanikała.
Na takie zaś eskapady było wtedy mało miejsca... |
Miewałem również okresy, kiedy przesadzałem w drugą stronę. Praktycznie jedyne na czym się skupiałem to latanie dla przyjemności. Było wolno, bez ładu i składu - ot tak po prostu wychodziłem i biegałem. Przez pierwsze tygodnie nawet mi się to podobało. Ale kiedy po miesiącu... i kolejnym miesiącu... i jeszcze jednym miesiącu nie notowałem żadnych, nawet najmniejszych postępów czułem, że coś jest nie tak. Ponadto zaczęło mi czegoś brakować. Nie sądziłem, że kiedyś to poczuję, ale... stęskniłem się za tymi cholernymi, paskudnymi interwałami, na których tak bardzo się niszczyłem. I wtedy mniej więcej, gdy zaczęło mi brakować interwałów, zdałem sobie sprawę, że i w tym wypadku coś nie gra.
Bardzo cenię sobie zawodowców, którzy trening stawiają ponad wszystko inne. W końcu to ich praca i dzięki temu mają za co utrzymać rodzinę. Szanuję też osoby, które owych sportowców naśladują, trenując często jeszcze ciężej, bo poza treningami mają pracę na pełen etat. Przez krótki okres próbowałem iść w tym kierunku, brać z nich przykład. Jednak to nie dla mnie. Czuję, że skończyłoby się to tak, że poprawiłbym jeszcze nieco swoje wyniki, a następnie miał dość biegania do końca życia. Przypadków sportowców, którzy nie chcą nawet słyszeć o konkurencji, w której uchodzili za mistrzów jest cała masa. Mam wrażenie, że biegaczy dotyczy to szczególnie. Zrobili co mieli zrobić i teraz nawet nie patrzą w stronę biegowych butów.
... nie mówiąc już o wyskokach rowerowych :) |
Z drugiej zaś strony nie chciałbym dołączyć do grupy osób, których w ogóle nie kręci rywalizacja. Biegaczy, którzy mimo kilku lat biegowego stażu, gdy usłyszą słowa "przebieżki" "interwały" rozkładając ręce nie wiedząc o czym mowa. Znam osoby, które mają swoją trasę, biegają po niej każdego dnia, w tym samym tempie i zupełnie nie wiedzą po co miałyby cokolwiek zmieniać skoro odpowiada im tak jak jest. I chwała im za to, że są że pokazują że biegać może każdy - nie tylko ścigacz. Niemniej to również nie jest dla mnie.
W ciągu tych 4 lat spędzonych na biegowych ścieżkach zauważyłem, że w moim przypadku najlepiej sprawdza się połączenie obu podejść. Mam okresy, że skupiam się na osiągnięciu konkretnego celu, ale gdy poczuję, że tracę radość z tego co robię - odpuszczam. Pozwalam sobie na coś spontanicznego. Tak jak chociażby ostatni maraton w środku tygodnia. Wg planu powinienem zrobić krótkie rozbieganie i parę przebieżek, a ja pokonałem 42 kilometry, bo na to akurat miałem ochotę. I choćby takie odchyły miały się odbić negatywnie na osiąganych przeze mnie wynikach to nie zrezygnuję z nich, bo najważniejsza jest pasja do biegania. I teraz kiedy odnalazłem w sobie ową pasję, za nic nie chcę jej stracić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz