Na skróty

26 lipca 2015

Wschód słońca na biegowym szlaku

   Do tej pory tylko raz zdarzyło mi się spędzić na biegowej trasie całą noc. Bywało, że zaczynałem bieg za dnia i kończyłem w nocy. Zdarzało się, że wychodziłem pobiegać przed wschodem słońca, a wracałem za dnia. Jednak tylko podczas ultramaratonu Szczecin - Kołobrzeg miałem okazję w trakcie biegu podziwiać zarówno zachód jak i wschód słońca. Później parokrotnie robiłem do tego podchody, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. 
   W ostatni weekend postanowiłem spróbować ponownie. Okoliczności ku temu były wyjątkowo sprzyjające. Wszystko zaczęło się dość niewinnie. Napisał do mnie znajomy, czy nie pomógłbym w piątek w oznaczaniu trasy Trójmiejskiego Ultra Trail'a, który miał się odbyć w sobotę.  Niestety musiałem odmówić, bo zbyt późno wracałem do Gdańska. Wspólnie jednak uznaliśmy, że pomogę w inny sposób - jako wolontariusz.

Startujemy
   Niemniej w mojej głowie zostało zasiane ziarno. Wiedziałem, że około godziny 21 trasa TUT będzie już oznaczona. W Gdańsku miałem zjawić się wieczorem. Miałem mieć wolny weekend w związku z wyjazdem żony. We wtorek napisałem jeszcze do Michała, aby dowiedzieć się jakie ma plany i co sądzi o pomyśle pokonania 60-kilometrowej trasy po TPK, Odpisał w swoim stylu - "Noc piątek/sobota? Okej". 
   Sprawy nieco skomplikowały się w czwartkowy wieczór. Okazało się, że nie będę miał możliwości dojechania z Gdańska do Pępowa, aby zostawić część rzeczy i spakować się na bieg, a potem wrócić do Gdańska. Napisałem nawet Michałowi, że odpuszczamy i innym razem zmierzymy się z TUTem. 
   Męczyło mnie to jednak całą noc. Rano, po kiepskiej nocy, napisałem do Michała, że nie możemy odpuścić i musimy to dzisiaj zrobić choćby nie wiem co! Nie miałem transportu do Pępowa, więc... odpuściłem sobie wyjazd tam. Uznałem, że rzeczy zostawię u Michała, a pobiegnę w tym co zabrałem ze sobą z Koszalina. W końcu to tylko 60 kilometrów :)
   Chwilę przed 20 zameldowałem się u Michała. Kilka ciastek autorstwa jego mamy, 2 tosty i byłem gotowy do drogi. Na zewnątrz było ciepło, ale prognozy zapowiadały, mimo że ciepłą, to deszczową noc, dlatego wziąłem ze sobą kurtkę.
   Wiele nie kombinowaliśmy w kwestii jedzenia i picia na drogę - po 2 Marsy i butelce izotonika / wody. Zdecydowaliśmy, że skoro trasa w kilku miejscach przecina osiedla, to właśnie tam będziemy uzupełniać ewentualnie zapasy.
   Około 20:50 zameldowaliśmy się na peronie SKM w Gdańsku, a niecałe pół godziny później byliśmy już w Gdyni Głównej. Przyznam szczerze, że tak byłem zaaferowany kombinowanie związanym z logistyką, aby bieg się odbył, że... nie sprawdziłem gdzie dokładnie jest początek oryginalnej trasy :) Na szczęście Michał miał wszystko połapane. Wydrukował też dwie mapy i około 21:30, chwilę po pamiątkowym zdjęciu, zaczęliśmy nasz bieg.
   Początek biegu wyglądał tak, jakby ktoś chciał dać uczestnikom do zrozumienia, że łatwo nie będzie. Praktycznie na dzień dobry (choć może lepiej byłoby na pisać na "dobry wieczór") zostaliśmy powitani przez stromy podbieg, a następnie jeszcze bardziej stromy zbieg. 
   Gdzieś na FB organizatorzy wrzucili tabelkę sugerującą, że najszybsi zawodnicy uzyskają na tej trasie średnią prędkość ~4:30/km. Razem z Michałem podsumowaliśmy to krótko - powodzenia :)
   Chociaż czołówkę planowałem włączyć nieco później, to okazało się, że w lesie widoczność już przed 22 była tak mała, że bieg bez dodatkowego oświetlenia byłby proszeniem się o kontuzję.
   Zaczęliśmy dość żwawo, biorąc pod uwagę, że zamierzaliśmy latać do samego rana. Przyjęliśmy, że choćbyśmy mieli zejść z trasy wcześniej, to około 7 musimy być u Michała, abym mógł się ogarnąć i wrócić na trasę już jako wolontariusz :) Mając do dyspozycji ~9 godzin, musieliśmy każdy kilometr robić w 9 minut. Tymczasem tempo na pierwszej piątce wyniosło 6:40/km.
   I właśnie na koniec tej pierwszej piątki mogliśmy podziwiać super widok. Przebiegaliśmy kładką nad ul. Kwiatkowskiego, a na tle zachodzącego słońca rozpościerał się widok na miasto i morze. Coś niesamowitego - nie do opisania.
   Kolejna piątka też minęła dość szybko. Choć tym razem teren był nieco mniej wymagający, to jednak głównie pięliśmy się w górę. Biegnąc przez las Michał przypomniał mi o Barszczu Sosnowskiego i o tym, że u nas też występuję i powinniśmy być uważni. No i stało się - od teraz każdy trawa wydawała mi się podejrzana :)
   Chociaż całkiem przyjemnie biegało się po zachodniej stronie obwodnicy, to jednak chciałem wrócić na jej część wschodnią, gdzie była zlokalizowana meta. 
   Udało się to na 16. tysiączku. A właśnie, jak już mówimy o tych tysiączka, to koniecznie muszę zwrócić uwagę na bardzo dobre oznakowanie trasy. Jaromir, który dzień później miał wystartować w TUT, spisał się naprawdę znakomicie. Praktycznie lecieliśmy jak po sznurku, a przecież była noc. Jaromir - dzięki!
   Na 20. kilometrze mieliśmy przeciąć drogę i wstępnie założyliśmy, że właśnie tutaj odbijemy na pobliską dzielnicę i uzupełnimy zapasy wody. Czekaliśmy na tę chwilę z wytęsknieniem, dlatego mocno się rozczarowaliśmy, gdy okazało się iż, tę drogę przecinamy przebiegając... pod nią. Mieliśmy mały dylemat co robić dalej, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że mamy czas i nie startujemy w zawodach, a jedynie robimy wycieczkę biegową - polecieliśmy na Witomino. 
   W pierwszym napotkanym hoteliku dowiedzieliśmy się, że... na dzielnicy nie ma żadnego całodobowego. Kupiliśmy więc 3 butelki wody za 15 złotych (wiadomo - perlage musi kosztować :))) ) i polecieliśmy dalej. Aby się nie wracać polecieliśmy kawałek miastem i po około 2 kilometrach znowu byliśmy na szlaku.
   Przyznam szczerze, że na fragmencie od Witomina do końca Gdyni, adrenalina we mnie aż buzowała. Najpierw, zaraz po wbiegnięciu do lasu, doszły nas wulgarne głosy sporej grupy osób. Oj nie chciałem na nich trafić! Na moment wyłączyłem nawet czołówkę. Szybko jednak okazało się, że najlepszą metodą na uniknięcie spotkania jest szybkie oddalenie się z tego miejsca. 
   Kiedy już wybiegliśmy z lasu natknęliśmy się na kolejną grupę ludzi. W pierwszej chwili nawet się ucieszyłem że nie jesteśmy na odludzi. Kiedy jednak ponownie usłyszałem wulgaryzmy, tym razem już skierowane bezpośrednio w naszą stronę, znowu przyspieszyliśmy. Nie zamierzaliśmy podzielić losów 2 biegaczy pobitych przez zapitych bandziorów w czasie ultramaratonu Szczecin - Kołobrzeg.
   Choć staraliśmy się biec rozsądnie, to przyspieszyliśmy dość mocno. Na pokonanie 24. kilometra potrzebowaliśmy zaledwie 4 minut i 55 sekund. I chociaż siedząc teraz w domu i pisząc ten tekst uśmiecham się, to wtedy na trasie nie było mi do śmiechu. W zasadzie w ogóle odechciało mi się tego biegu. Cała przyjemność gdzieś uleciała. Byłem zmęczony, wystraszony i częściej rzucałem nerwowe spojrzenia na boki i za siebie niż patrzyłem na wprost lub pod nogi. Nie tak to miało wyglądać.
   Trochę pobłądziliśmy w okolicach trasy PKM, ale na szczęście dobiegliśmy do żółtego szlaku i znaleźliśmy oznaczenia. Dopiero w momencie, gdy znowu byliśmy w lesie, kiedy w pobliżu nie było ludzi, a i perspektywa spotkania kogokolwiek była dość odległa, uspokoiłem się. Chęci wróciły.
   W dodatku wbiegaliśmy na swoje tereny. Na szlakach w Sopocie i Gdańsku każdy z nas spędził wiele godzin. Zresztą Michał większość znał tak dobrze, że odległości podawał dokładniej niż GPS :)
   Natknęliśmy się też na tabliczkę mającą informować uczestników TUT o pokonaniu 30 kilometrów. W tym momencie mieliśmy 640 metrów więcej, a więc niemal idealnie tyle ile być powinno. Zrobiliśmy sobie kilka pamiątkowych zdjęć i ruszyliśmy dalej.
   Po około 800 metrach drogę zabiegły nam dziki... Wycofaliśmy się, odczekaliśmy i zrobiliśmy kolejne podejście. Niestety dziki nie odpuściły, zaczęły biegać gdzieś w pobliżu nas. Musięliśmy się ewakuować. Trzeba było wybrać inną trasę. Postanowiliśmy zbiec do Sopotu. Nasze zapasy płynów były już bliskie zeru i trzeba było je uzupełnić. 
   Na stację lecieliśmy pętlą Reja, a następnie ulicą Reja. Delikatnie z górki, równy asfalt - można by rzec bajka. I pewnie by tak było gdyby nie dwa zdarzenia. Najpierw na drodze pojawił się lis (bądź inny zwierz - z daleka widać było tylko ślepia). Gad był na tyle uparty, że wstrzymał nas na dobre 10 minut. W końcu jednak opuściliśmy to miejsce. 
   Dla bezpieczeństwa włączyliśmy stroboskop w latarce i muzykę w telefonie :) Musieliśmy wyglądać naprawdę komicznie.
   Komicznie jednak nie było, gdy na końcu Reja zauważyliśmy leżącego mężczyznę. Wezwaliśmy nawet patrol policji. Tyle, że w międzyczasie mężczyzna się ulotnił..
   Gdy dotarliśmy w końcu na BP byłem wykończony. Nie tyle fizycznie co psychicznie. Na domiar złego byliśmy w mieście... Tak blisko domu... Naprawdę aż prosiło się, aby to zakończyć. Ale nie - chcieliśmy napierać dalej! Postanowiliśmy jednak, że najbliższe 3 kilometry pobiegniemy miastem, a na szlak wbiegniemy na Spacerowej.
   W nogach mieliśmy już 40 kilometrów, a przygody wcale się nie skończyły. Najpierw zauważyliśmy... znicze (co to było dokładnie nie wiem, ale naprawdę z daleka przypominało znicze) nad stawem, które skutecznie zniechęciły nas do wbiegania na szutrową drogę wzdłuż Spacerowej, którą prowadziła trasa TUT.
   Zaczęliśmy biec Spacerową. Tutaj jednak też nie było tak spokojnie jakbyśmy chcieli. Najpierw dostrzegłem sylwetkę jakiegoś zwierzaka - albo był to łoś albo wielki jeleń. Zawróciliśmy. Wtedy jednak za nami zatrzymał się samochód. Mając perspektywę spotkania ludzi lub zwierząt, pamiętając poprzednie spotkania, wybraliśmy zwierzęta. Znowu mknęliśmy w stronę Osowy. 
   I pewnie dolecielibyśmy tak do końca, gdyby nie pewien pojazd marki VW Golf III, który się z nami zrównał, zatrzymał, a następnie ktoś z niego wyleciał. Piszę ktoś bo niespecjalnie się przyglądaliśmy. Akurat mijaliśmy wejście do lasu, więc czmychnęliśmy w bok.
   Ponownie perspektywa spotkania dzików, saren czy lisów wydawała się o niebo lepsza. Latarkami jeździliśmy co chwilę po okolicy. Kiedy napotkane ślepia były wystarczająco daleko po prostu napieraliśmy, ale parokrotnie musieliśmy się też zatrzymać i nasłuchiwać czy zwierzęta się oddalają czy nie.
   Po nieco ponad 45 kilometrach byliśmy pod CH Osowa. Wspólnie zdecydowaliśmy, że na Matarnię polecimy normalną (choć po prawdzie od normy to ona odbiegała dość znacząco) drogą wzdłuż obwodnicy.
   Przez 8 kilometrów mieliśmy względny spokój. Nie musieliśmy się niczym przejmować. Nie musieliśmy się nerwowo rozglądać i wyszukiwać drogi ewentualnej ucieczki. W międzyczasie wstało słońce.
   Na Matarni wstąpiliśmy na stację benzynową, napiliśmy się, zjedliśmy po batonie. Znowu był dzień, kolejny dzień. Wstąpiły w nas nowe siły. Niestety zaczął nas trochę gonić czas. Zdecydowaliśmy, że pobiegniemy wzdłuż Słowackiego w dół, a później wbiegniemy na zielony szlak, którym dostaniemy się na końcówkę trasy TUT.

   Tak też zrobiliśmy. Całą naszą wyprawę bardzo dobrze znosiły moje nogi. Było na tyle ok, że na Słowackiego... zacząłem robić skipy A :) Ależ miałem dobry humor! Dołęgowcy pisali o tym, że nie należy schodzić z trasy przed wschodem słońca i kurna mieli rację! We wschodzie słońca jest coś magicznego. Coś niesamowitego. Coś co sprawia, że odżywamy, że wstępują w nas nowe siły. 
   Po 56 kilometrach ponownie wbiegliśmy do lasu. No i co? Na wejściu spotkaliśmy dziki :) Teraz jednak, gdy znowu był dzień, to spotkanie nie napawało nas aż takim niepokojem. Spokojnie się wycofaliśmy, poczekaliśmy aż przejdą i ruszyliśmy dalej. Zresztą jeszcze dwukrotnie dziki zabiegały nam drogę. Ścigaliśmy się też z sarnami. Było ekstra!

   Na ostatnim kilometrze nieco się pogubiliśmy (Piotr później mi wyjaśnił, że nie skończyli go znakować i dopiero dzisiaj organizatorzy mieli zawiesić wstęgi). Jednak w końcu, około 5:30 rano, zameldowaliśmy się na mecie biegu. Mecie, która de facto miała być dopiero za kilka godzin rozstawiona :) 
   Mimo, że mieliśmy w tym miejscu piękny widok na Gdańsk, nie napawaliśmy się nim zbyt długo. W końcu mieliśmy przed sobą jeszcze ponad 3 kilometry biegu :) 
   Na szczęście końcówka poszła wyjątkowo gładko. W piątek o 21:30 ruszyliśmy na trasę. Bieg zakończyliśmy chwilę przed 6 rano w sobotę. Pokonaliśmy ponad 63 kilometry. I wcale nie wyczekiwaliśmy końca biegu. Prawdę mówiąc wręcz żałowałem, że to już koniec. Nogi? Były trochę obolałe. Ponadto chciało się spać. Ale naprawdę gdybym miał czas, to z chęcią wydłużyłbym naszą biegową wycieczkę! Może następnym razem? W każdym bądź razie plan już mamy... :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz