Biegowy plan na początek nowe tygodnia był dość prosty. Na wtorek i środę zaplanowałem spokojne, luźne rozbiegania. Chciałem zrobić jedynie lekki rozruch przy możliwie najniższym tętnie. W ostatnich dniach czułem, że organizm tego właśnie potrzebuje - możliwości odetchnięcia. Po weekendzie czułem gromadzące się zmęczenie, a teraz na kilka dni przed TUTem raczej nie jest to wskazane.
I pewnie mógłbym opisać owe dwa treningi jako lekkie i luźne gdyby nie pogoda. Aura postanowiła zrobić mi psikusa. We wtorek wyjrzałem przez okno, rzuciłem okiem na wskazania termometru. Było stosunkowo ciepło, a jak wezmę pod uwagę porę roku to wręcz gorąco. W dodatku świeciło słońce. Wciągnąłem joggery, lekką bluzę, Skechersy i wyruszyłem.
Bardzo szybko zorientowałem się, że okno od strony zawietrznej nie pokazało całej prawdy o pogodzie. Nie wiedziałem tego co przyganiał wiatr. Za to już po około kilometrze poczułem.
Doświadczyłem na sobie wszystkiego - był deszcz, śnieg, grad. No i ten przeklęty, porwisty wiatr który sprawiał, że mogłem obserwować opady w płaszczyźnie poziomej zamiast pionowej. Patrząc z perspektywy wyglądało to całkiem fajnie. Za to jak dolatywało do mnie i rozbijało się na twarzy - wtedy już tak fajnie nie było.
Przemokłem do suchej nitki. Jednak kiedy opady ustały dość szybko przeschły mi spodnie, a że były z windstopperem - po chwili biegło się już całkiem przyjemnie. Wiatr drażnił niesamowicie, ale tak naprawdę nawet jemu ciężko było zepsuć trening polegający na utrzymywaniu niskiego tętna.
Nie zamierzałem pokonywać więcej niż 10 kilometrów, dlatego w domu zameldowałem się po niecałych 54 minutach. Średnie tempo wyniosło 5:16/km, zaś średnie tętno 131 bpm. Przy tej pogodzie? Rewelacyjne wartości. Naprawdę byłem usatysfakcjonowany tymi parametrami.
Podobne plany treningowe miałem w środę. Tym razem jednak na trening pojechałem autem. Dlaczego? Otóż w Żukowie pojawiła się nowa piekarnia i koniecznie chciałem sprawdzić jej ofertę, a nie bardzo widziało mi się bieganie ponad 3 kilometrów z reklamówką w garści. Zaparkowałem więc auto pod piekarnią i stamtąd wyruszyłem na trening.
Ponownie miało być luźno, spokojnie i ponownie aura robiła wszystko, żeby tak nie było. Tym razem chociaż opady nie były tak intensywne. Za to wiatr... szkoda gadać. Ludzie w samochodach patrzyli zza szyby z politowaniem w oczach. No ale co tam - trzeba robić swoje.
Z Żukowa pobiegłem do Lnisk, a dalej w stronę Otomina. Nigdy jeszcze nie biegłem tą drogą i chyba właśnie dzięki temu nie zawracałem sobie głowy pogodą. Cały czas rozglądałem się na boki, podziwiałem okolicę. Nie wiedziałem co czeka mnie za kolejnym podbiegiem, następnym zakrętem. W takich okolicznościach o wiele łatwiej walczy się z aurą.
W końcówce zahaczyłem jeszcze o niebieski szlak, którym lecieliśmy w niedzielę. Nawet nie wiem kiedy byłem ponownie przy aucie. Zaliczyłem kolejne 10 kilometrów i ponownie z bardzo niskim tętnem - 130 bpm. Jest dobrze. W weekend na parkrunie (jeżeli się pojawię) świeżości nie powinno zabraknąć. Walka trwa!
Heh. Wczoraj właśnie testowalem nowe buty i chciałem zrobić dłuższy trening. Nie do końca przemyślałem sytuację z wiatrem i zafundowałem sobie 5 km pod goórę i pod wiatr jednocześnie a punkt kulminacyjny wypadł na odsłoniętym Chełmie. To było...epickie :)
OdpowiedzUsuńNo to zapewne nie był to najprzyjemniejszy trening :) Mała dzisiaj za to biegała po łydki w topniejącym śniegu :)
Usuń