Od Trójmiejskiego Ultra Tracka minęło 11 dni. Od razu po biegu czułem się... no cóż - nie chciałbym się tutaj wyrażać. Lubię czytać później na głos co napisałem, a przy Małym Człowieku nie wypada posługiwać się niektórymi słowami. W każdym razie nie było lekko.
Niewiele lepiej było dzień później. Uda i łydki paliły tak, że bałem się, że plany na sezon 2016 trzeba będzie przełożyć na kolejny rok. Na szczęście później było już znacznie lepiej.
W pewnym momencie pomyślałem nawet, że organizm jest już całkowicie zregenerowany. Trening w III zakresie? Czemu nie - siódemka średnio po 4:09/km weszła w nogi aż miło. Innym razem mocny finisz? Jak na zawołanie - kilometr w 3:48. Normalnie bajka!
Tyle tylko, że nie do końca. Gdzieś tam pojawiły się jakieś nowe (mam nadzieję drobne) bolączki. A nie chcę stracić kolejnego sezonu. Wolę chuchać na zimne. Najpierw trochę luzu, teraz więcej pływania i pedałowania.
Biegowo dzisiaj wyszedłem na spokojną dyszkę. Było spokojnie. Plan był taki - jest 10 kilometrów do pokonania, tempo nie ma znaczenia, żadnego wydłużania.
Na tyłek wciągnąłem spodenki od Compressport. Naprawdę lubię kompresję i stosuję ją... każdego dnia. Głównie są to skarpety, ale jak widać nie tylko.
Jeżeli chodzi o wybór trasy - nie miałem dylematu. Pępowo - Miszewo - Banino - Pępowo, niemal idealna dycha. Nieco mi się już przejadła, ale zdecydowałem że jeszcze dzisiaj dam radę ją pokonać.
Czy miałem ochotę na trening? Powiem dyplomatycznie - zdarzało mi się już bardziej kipieć chęciami.
W gruncie rzeczy jest dokładnie tak :) |
Jedne krok, drugi, trzeci i jakoś... nie, nie, nie - wcale jakoś nie poszło. Po prawdzie to nic nie szło. W okolicach lewej kostki cały czas coś chrobotało. Prawy pośladek nie dawał spokoju. Tętno jak z kosmosu. Łydki z kamienia. WTF? Po 300 metrach całkiem poważnie rozważałem zakończenie tej żenady. Tyle tylko, że jak znam siebie to chciałbym nadrobić to inną aktywnością. A plan dnia miałem już ułożony. Albo dycha biegu albo nic. Dałem sobie szansę.
Kostka się uspokoiła, tętno spadło. Nieźle! Na łydki wpływu nie miałem. Wczorajszy rower je załatwił :) Pośladek - no tutaj to dłuższa historia. Póki co zauważyłem, że im mniej siedzę tym jest z nim lepiej.
Ale my tu gadu gadu, a trening leci. Zacząłem po 5:02/km i pierwsze 4 kilometry tak pokonałem. Później nastąpiła chwila zamulenia materiału.
Za to im bliżej domu tym było lepiej. To nic, że trafił mnie cholerny wmordęwind. To nic, że zaczął sypać dawno zapomniany w czasie polskiej zimy - śnieg. Ja robiłem swoje. Już nic nie bolało. Już nic nie rozpraszało. Chciałem lekko przyspieszyć i przyspieszyłem. Trening zakończyłem po 4:39/km. Musiałem! W końcu prawdziwego faceta poznaje się po tym jak kończy, a nie po tym jak zaczyna :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz