fot. Run Around The Lake |
TUT... Trójmiejski Ultra Track... 65 kilometrów... 1 400 metrów przewyższeń... Moje drugie podejście do zawodów biegowych na dystansie dłuższym niż maraton... Pierwsze podejście do ścigania się po górkach.
Chęć wzięcia udziału w Trójmiejskim Ultra Tracku miałem już latem. Jednak podczas letniej edycji ostatecznie zostałem wolontariuszem. Niemniej na kilka godzin przed startem zawodów zmierzyłem się z trasą biegu wspólnie z Michałem. Siedząc później na 46. kilometrze i wskazując drogę biegnącym cholernie im zazdrościłem. Kurna jak ja chciałem być na ich miejscu. I to właśnie chyba wtedy siedząc na trasie zalany deszczem, na w pół przytomny po całonocnym bieganiu, z obolałymi dłońmi od bicia brawa podjąłem decyzję, że w kolejnej edycji będę po drugiej stronie barykady.
Pamiętam, że rzuciłem na portalu społecznościowym coś w stylu - a może tak edycja zimowa?. Ku mojemu zdziwieniu usłyszałem, że - owszem, odbędzie się edycja zimowa. Jakby tego było mało wytypowałem poprawnie datę biegu i tym samym zdobyłem pakiet startowy!
Na ten rok zaplanowałem kilka ważnych i ważniejszych startów. Główne starty to tak jak już pisałem - Bieg Rzeźnika i Berlin Marathon. TUT zaś miał być idealnym przetarciem przed Biegiem Rzeźnika. Taką namiastką tego co mnie czeka w Bieszczadach kilka miesięcy później.
fot. Monika Sawicz |
Grudniowa kontuzja nieco pokrzyżowała mi plany. Przygotowania nie poszły tak jak bym tego chciał. Cały czas miałem jednak na uwadze to, że to Rzeźnik jest najważniejszy. I tak przez TUTem więcej niż 20 kilometrów przebiegłem... raz, od listopada. Więcej niż 30 przebiegłem ostatnio we wrześniu, w Berlinie (był jeszcze Harpagan, ale tam za wiele biegania nie było).
I pewnie by mnie to wszystko niepokoiło gdyby nie fakt, że na 4 dni przed startem urodził mi się syn. W tym momencie już się nic nie liczyło. TUT zszedł na dalszy plan, do końca ważyły się losy tego czy pobiegnę. Ostatecznie rodzinka wróciła w piątek do domu i w sobotę mogłem wybrać się do Gdyni. Ostatnie 2-3 noce przed biegiem nie były najlepsze - trochę zżerał mnie stres. I to wcale nie stres związany z biegiem :))) Jeden krwotok z nosa, drugi, trzeci... No nic - do wyposażenia trzeba na wszelki wypadek dorzucić chusteczki higieniczne.
A właśnie jak już mówimy o wyposażeniu - to zacząłem kompletować i szykować... w piątek, po odprawie. Po odprawie na której dostałem opiernicz od organizatora za to, że się pojawiłem zamiast z żoną i Mieszkiem w domu siedzieć :)
fot. Monika Sawicz |
W piątek położyłem się około 22:00. Chwilę po pierwszej przebudziłem się jak żona karmiła nasze maleństwo. A dosłownie sekundę później (naprawdę dałbym sobie rękę uciąć, że nie minęło więcej czasu) zadzwonił budzik. Była 2:50...
Wieczorem przygotowałem plecak, spisałem wszystko co muszę dołożyć. Przygotowałem także ubranie, które mam założyć przed biegiem. Do kieszeni spodni wrzuciłem klucze od auta i dokumenty. Na wszelki wypadek napisałem to na swojej liście, żebym rano się nie stresował na wpół przytomny :)
I faktycznie - po 5 minutach byłem praktycznie gotowy. Jednak skoro miałem biegać to owsianka i kawa to podstawa.
Było chwilę po 3 nad ranem. Żona spała w naszym łóżku, Mieszko smacznie drzemał w łóżeczku. A ja siedziałem w salonie i jadłem coś pomiędzy kolacją, a śniadaniem - takie koladanie :)
Kwadrans przed 4 ucałowałem moje Skarby, wrzuciłem plecak na ramię i ruszyłem do Gdańska. Umówiłem się z Andrzejem i Zibim na Zaspie. Tam mieliśmy zostawić auta i kolejką pojechać do Gdyni.
To co przykuło moją uwagę to mgła i dość niska temperatura. O ile pod domem miałem jakieś 2 °C, o tyle jadąc przez las termometr wskazywał -1°C. Zimno... a ja miałem przygotowane spodenki 3/4. Jednak najważniejsze, aby nie padało. Porządniejszą kurtkę i buty terenowe dałem Monice, żeby podrzuciła mi je na punkt kontrolny. Tak więc w przypadku opadów miałbym spore problemy przez pierwsze 22 kilometry.
fot. Hania Sypniewska |
Około 4:20 ruszyliśmy na peron SKM Zaspa, gdzie spotkaliśmy kolejnych biegaczy. W pociągu czekał na nas Andrzej J. który wsiadł przystanek wcześniej. Tego poranka SKM zdominowana była przez dwa rodzaje ludzi - pijanych imprezowiczów wracających do domów i dziwaków w obcisłych strojach zamierzających wałęsać się przez pół dnia po pobliskich lasach. Powiem Wam szczerze, że w tamtym momencie ciężko mi było zrozumieć czemu z własnej, nieprzymuszonej woli dołączyłem do tej drugiej grupy.
Kiedy dotarliśmy w okolicę startu było tam już pełno biegaczy. Nie brakowało znajomych twarzy. Zresztą nie mogło być inaczej - w końcu co trzecia osoba była z Trójmiasta.
Na starcie nie zabrakło gwiazd - z Litwinem Gediminasem Griniusem czy Mistrzynią Polski Dominiką Stelmach na czele.
Na kwadrans przed 6 wskoczyłem w końcu w biegowe łachy. Nie chciałem się zbytnio obwieszać sprzętem dlatego wziąłem tylko to co było wymagane plus butelkę izotonika w dłoń. Nie potrzebowałem nawet plecaka - wszystko zmieściło się w pasie.
Jakie miałem plany? Oczekiwania? Biorąc pod uwagę swoje przygotowania, emocje z ostatnich dni - naprawdę nie wiedziałem na co mnie stać. Chciałem się po prostu zmęczyć, mocno zmęczyć. Chciałem ten bieg zadedykować dla moje synka. Poprosiłem Michała o numer z datą jego narodzin - 02.9. Choć zaraz po tym jak się urodził wzniosłem toast za Mieszka to teraz chciałem raz jeszcze, biegowo uczcić jego przyjście na świat.
Ale... nie będę tutaj czarował i pisał o tym, że chciałem podziwiać przyrodę, cieszyć się biegiem, delektować lasem i po prostu dobiec szczęśliwie do mety. Jasne - takie biegi też uwielbiam, też je praktykuję, ale przeważnie podpisuję je - niedzielna wycieczka biegowa. A dziś była sobota :)
Założyłem, że w pełni formy wynik około 6:30-7:00 byłby w moim zasięgu. Forma jednak nie była optymalna. Jako plan minimum przyjąłem 8h. Wiedziałem, że im dłużej będę biegł w miarę komfortowo i oszczędzał siły tym lepiej zniosę końcówkę. To moje lasy, moje tereny - doskonale zdawałem sobie sprawę, że wyprucie się z sił na wcześniejszym etapie to głupota i biegowe samobójstwo.
Fot. Run Around The Lake |
Bieg zacząłem spokojnie Andrzejami, Zibi, Piotrem, Michałem. Było naprawdę komfortowo. W zasadzie to nawet nie komfortowo, ale przyjemnie. Pierwszy kilometr zrobiliśmy w... 8 minut. Kolejny zanosił się podobnie. Oszczędzanie sił jest ważne, ale skoro na co dzień mogę biegać naprawdę luźno w okolicach 5:15-5:30/km to nie miało sensu klepanie każdego tysiączka 3 minuty wolniej.
Zacząłem przyspieszać. I mało brakowało, a w tym momencie zakończyłaby się moja przygoda z TUTem. Źle stanąłem, wykręciła mi się kostka. Przez kilkaset metrów ciągnąłem nogę nie mogąc nią za bardzo operować. Po chwili jednak czucie zaczęło wracać, trochę bolało, ale mogłem biec.
Wg wskazań Gremlina przesuwałem się do przodu w tempie około 5:00/km. Trochę za mocno. Delikatnie zwolniłem. Nie chciałem, aby tętno zbyt szybko poszybowało w górę. Im dłużej utrzymam je w I/II zakresie tym lepiej.
W międzyczasie ktoś zagadał czy znam trasę. Czy znam? Jasne, że znam. Wiedziałem, że Gdynia to zaledwie rozgrzewka. Na długim, kilkukilometrowym podbiegu w okolicach Demptowa, ktoś pogratulował mi narodzin syna. Był to Robert - biegacz z Warszawy. Biegliśmy w podobnym, konwersacyjnym tempie - żadnemu z nas się nie spieszyło, więc przez następne kilkanaście kilometrów umilaliśmy sobie czas rozmową. Jeżeli chodzi o bieganie przedyskutowaliśmy niemal każdy aspekt. Okazało się, że mieliśmy bardzo podobne etapy biegania, obaj mieliśmy też bzika na punkcie żarcia i obaj w końcu daliśmy sobie (na szczęście) z tym spokój. Skrajności nigdy nie są dobrym wyborem.
Po około 19 kilometrach dogonił mnie Andrzej W. z Michałem. Nie ukrywam, że trochę mnie chłopaki zaskoczyli. Pomyślałem, że widocznie solidniej się przygotowali. Zresztą już dwa tygodnie temu na wycieczce biegowej Andrzej kondycyjnie całkiem nieźle się prezentował.
Przed samym punktem kontrolnym nieco się pogubiliśmy. Na szczęście zorientowaliśmy się po kilkudziesięciu metrach, że popełniliśmy błąd i szybko wróciliśmy na właściwy szlak. W międzyczasie wyprzedził mnie też Zibi, o czym rzecz jasna głośno mnie poinformował :)
Fot. Sebastian Orłowski |
Na PK była już Mała. Krzyknąłem, że zmieniam buty i wymieniam czołówkę na latarkę. Wszystko było już gotowe. Zacząłem w lekkich, startowych Skechersach, ale zanosiło się na mocne kaleczenie techniki i walenie z pięty, dlatego na nogach wylądowały stare, sprawdzone pomarańczowe Energy Boost. Z głowy zdjąłem czołówkę, a zamiast niej (aby zachować reguły biegu) do kieszonki wrzuciłem latarkę. W łapę chwyciłem kawałek banana i napierałem dalej.
Tuż za punktem stała Mała z transparentem - A mój tata to mistrz świata. Mieszko. Nawet nie wiem kiedy tam poleciała :) Mieliśmy kawałek asfaltu pod nogami, więc wspólnie z Robertem lecieliśmy w naprawdę przyzwoitym tempie. Kilometr, na którym był punkt kontrolny machnęliśmy w 6:47. Pięknie! Pamiętam, że przy pierwszym podejściu do ultra bardzo dużo czasu traciłem na PK. Teraz zamierzałem uzupełniać płyny, chwytać jedzenie w rękę i w drogę. Żadnego biesiadowania. To dopiero za linią mety!
Mniej więcej na 24. kilometrze Robert krzyknął, że leci za potrzebą i jak coś to mnie dogoni. Wtedy widzieliśmy się ostatni raz.
W pojedynkę jednak nie leciałem długo. Na 25. kilometrze mierzyłem się ze stromym podbiegiem. Śladem innych przeszedłem do marszu. Mniej więcej w połowie odwróciłem się i zobaczyłem, że ktoś zamiast maszerować ostro napiera biegiem pod górę. Pomyślałem - wariat - przecież przed nami jeszcze masa kilometrów. Owy biegacz dogonił mnie na szczycie. Okazało się, że to Poranny Biegacz, który nie startował w biegu, a jedynie robił trening po okolicy. Razem przebiegliśmy około kilometra, po czym on poleciał spokojnie dalej, a ja... wlazłem pod wiadukt. To był jeden z bardziej oryginalnych fragmentów biegu. Musieliśmy na kuckach przejść pod dwoma wiaduktami. Dobrze, że było to w pierwszej części trasy. W końcówce bym się chyba już czołgał :)
Na 27. kilometrze spotkałem... kolejnych znajomych. Tym razem dołączyłem do Łukasza i Arka. Wiedziałem, że Łukasz to wyjadacz jeżeli chodzi o ultra. Startował w biegu Szczecin - Kołobrzeg, pokonał setkę w Krynicy, machnął Maraton Komandosa. Byłem pewien, że jak będę się go trzymał to źle na tym nie wyjdę.
Jeszcze na pierwszym podbiegu Łukasz rzucił, że jak mam siły to mogę śmiało napierać. Zawahałem się, ale zostałem. Ależ to był słuszny wybór. Kto wie być może właśnie ta decyzja uratowała mi bieg. Mniej więcej od 30. kilometra przeżywałem kryzys. Było dość płasko i Łukasz uznał, że trzeba to wykorzystać i biec. Niby logiczne, ale w tym momencie naprawdę bieganie było ostatnią rzecz na jaką miałem ochotę. Tyle tylko, że nie chciałem odpaść od grupy. Oni biegli, więc ja też. Notowaliśmy momentami naprawdę niezłe kilometry - 5:18, 5:10. Jak na ultramaraton - ekstra!
Fot. Monika Sawicz |
W okolicach Pachołka miałem już jednak dość. Zacząłem odstawać. W głowie układałem sobie co powiem tłumacząc dlaczego się odłączam. Rozważałem sikanie, rozwiązany but, a nawet wywrotkę :) Tyle, że były to tylko rozważania. Ciało wciąż napierało przed siebie. Było niewiele ponad 50% biegu, a ja miałem dość. Zapowiadała się prawdziwa masakra. Czułem się słaby i... poniżony. TUT obnażył moje wszystkie słabości. Ludzie biegli, a ja nie miałem ani siły ani ochoty na dalszą zabawę. Jedyne o czym marzyłem to PK.
Ten znajdował się na 41. kilometrze. Na punkcie spotkałem kolegę z Finiszu Morąg, który do 27. kilometra biegł w ścisłej czołówce biegu. Okazało się, że nie tylko ja odczuwam trudy biegu. Inni biegacze coraz chętniej urządzali sobie bufety na PK. To dodało mi nieco pewności siebie.
Szybko uzupełniłem bidony, wziąłem kawałek banana i wróciłem na trasę. Łukasz z Arkiem jeszcze uzupełniali bukłaki. Rzuciłem, że startuję, a oni mnie dogonią. Znowu miałem chęć do walki, znowu tryskałem dobrym humorem i optymizmem.
Najbliższe 10 kilometrów dzielące mnie od PK to moja trasa z ostatniej niedzieli. Znałem każdą górkę, każdy zakręt. To był mój fragment biegu! Mój teren, mój czas, moja chwila. Włączyłem sobie radio w telefonie.
Dobra muzyka, dobre bieganie - petarda. Było sporo górek - dokładnie 6 - liczyłem je właśnie w tą niedzielę :) Pod górki nie wbiegałem, co to to nie. Jednak nie oszczędzałem się na podejściach. Na płaskich fragmentach kręciłem w okolicach 5:15/km. Wyprzedzałem, całkiem sporo wyprzedzałem. A byłoby jeszcze lepiej gdybym nie był taką fajtłapą na zbiegach/zejściach. Chyba nawet grzybiarze szybciej poruszają się w dół niż ja. Oj przed Rzeźnikiem trzeba popracować nad tym elementem!
Do ostatniego PK dotarłem po 5 godzinach i 15 minutach. Powiedziałbym, że rewelacja, ale przede mną wciąż było 14 kilometrów z czego 5-6 cholernie trudnych (po biegu Dominika Stelmach powiedziała, że ostatnie 5 kilometrów było najtrudniejszą piątką jaką biegła).
Na punkcie łyknąłem trochę Coli, do bidonów wlałem wodę i ogień! A - jeszcze kawałek banana. Teraz już biegło się słabo. Naprawdę słabo. Mniej więcej od 45 kilometra zaczęły mnie łapać skurcze i w końcówce miałem tego istną kulminację. W kilku miejscach musiałem stanąć i rozciągnąć łydki. Aczkolwiek mogłem mieć pretensje tylko do siebie. Praktycznie od 30. kaema nie miałem izotonika, soli ani elektrolitów. Pociłem się jak dzik. To musiało się tak skończyć.
Fot. Monika Sawicz |
Ale odpuścić? W takim momencie? Nigdy! Nie przypadkowo noszę bluzę z napisem NIGDY SIĘ NIE PODDAM :)
W końcowym fragmencie czekałem na każdy podbieg jak na zbawienie. Ciężko mi się biegło po płaskim (choć 58. kilometr zrobiłem w 5:06), na zbiegach był dramat. Za to pod górę, marszem, bo marszem, ale napierałem. To właśnie pod górę najbardziej uciekałem.
Właśnie - uciekałem, bo okazało się, że jest za mną całkiem spora grupa biegaczy. Dwóch mnie nawet wyprzedziło, ale jeszcze co najmniej 4-5 było niedaleko.
Na 4 kilometry przed metą dobiegła do mnie Mała, która miała mnie poprowadzić w końcówce. To ona powiedziała mi, że całkiem niedawno mijała Waldka i Maćka i, że prowadził ten pierwszy! Widocznie Misiom służy odstawienie piwa :) Maciek chyba wysoką cenę zapłacił za szybką, pierwszą część trasy, bo o tym, że jest dobry chyba nikogo przekonywać nie trzeba.
Mała powiedział mi również, że do mety tak naprawdę jest mniej niż mi się wydawało! Zostało nie 4 kilometry, a jakieś 3,5. Dobre i 500 metrów mniej!
Było ciężko, ale po każdą górkę wchodziłem, więc można rzecz - niemalże odpoczywałem. W dodatku co chwilę pojawiała się znajoma twarz, która zagrzewała do walki. Oczywiście wszystkich przebił Paweł, który stanął na największym podejściu, gdzie trzeba było wchodzić momentami na kolanach i pokrzykiwał z góry - co tak wolno? :)
Na jednym z podejść ktoś z grupy pościgowej coś do mnie krzyknął. Okazało się, że Łukasz - tak jak się umawialiśmy - dogonił mnie. Jednak teraz już ani rozmowy, ani wspólne bieganie mnie nie interesowało. Na oczach już miałem klapki - meta, meta, meta. Szedłem jak po swoje.
Mała mówiła ile jeszcze przed nami. W końców powiedziała - ostatni kilometra. Doszliśmy jeszcze jednego biegacza, powiedziałem, że to ostatnie 800 metrów. Trochę go zaskoczyłem, chyba też spodziewał się dłuższego finiszu.
No i w końcu! Dłuuuuugi zbieg i meta. A jeszcze zanim to - Michał dlaczego zbieg?! Mało sobie nóg na tym zbiegu nie połamałem. O ile cudowniej by się dawało w górę. Następnym razem musisz rozważyć metę gdzieś na górze!
A teraz wracamy na metę! Czas 6:50. Przede mną wbiegło tylko 38 zawodniczek/ów. Mnóstwo znajomych. Tomek K. z rodzinką, mocna ekipa Finiszu Morąg. Obsługa? Marzenie - jeszcze nie siadłem, a już ktoś podszedł, pogratulował. Ktoś inny wręczył medal. Jeszcze ktoś inny zdjął chip. Pełen wypas. Do tego pyszna zupa w bufecie i wyborny pasztecik. Były też inne smakołyki, ale w domu czekało na mnie Moje Oczko w Głowie, Moja Pati. I jeszcze babcia przyjechała przywitać się z Mieszkiem.
No i właśnie - tak naprawdę TUT to było małe piwo w porównaniu do tych 2 kilometrów, które musiałem przejść do samochodu. Szliśmy chyba z godzinę. Po drodze jeszcze zmuszony byłem przysiąść na ławce, podpierać mijane śmietniki. To dopiero było wyzwanie. Ale udało się! Odebraliśmy auto i cało dojechaliśmy do domu.
Chciałbym na koniec podziękować jeszcze organizatorem i wolontariuszom, którzy stanęli na wysokości zadania i fantastycznie przygotowali imprezę. Michał, Artur - chapeau bas!
Dziękuję też kibicom, bo każde dobre słowo, bita brawo dodawało mocy i otuchy. Piątki mocy w okolicach Matarni - petarda! A już wsparcie na zielonym szlaku - nie do opisania.
Dziękuję także współtowarzyszom niedoli :) Taki bieg to także ludzie, a o wiele przyjemniej się biegnie mają wokół siebie pozytywnie zakręconych. Nie będę wszystkich wymieniał, bo wyszłoby tego około 220 osób :) W każdym bądź razie dzięki wam!
No i na koniec dziękuję moim Skarbom, a szczególnie żonie, która jest dla mnie wyrozumiała jak nikt inny. Robert w trakcie biegu stwierdził, że taka wyrozumiała żona to skarb. Wiem o tym i będę się starał nigdy nie zapominać i zawsze doceniać! Kocham Cię Skarbie!
Gratuluję! Mnie górki na ostatnich kilometrach rozłożyły na łopatki - zupełnie się ich nie spodziewałam nad morzem :)
OdpowiedzUsuńChyba wszystkim te górki dały w kość :) Ale - tak miało być :) Również gratuluję :)
UsuńGratulacje! Świetna relacja i udany debiut w ultra. Na Rzeźniku będzie naprawdę dużo zbiegania :)
OdpowiedzUsuńPowoli się już na to mentalnie przygotowuję :) Muszę koniecznie na trasie TUTa robić choć jeden trening w tygodniu :)
Usuńrekordzisci swiata...jak moja kompania 6 3126 trzebiatow...w 1967 roku zrobila 120km w zime w pelnym oporzadzeniu..to co to bylo???nie mielismy zadnych pomarańczowych Energy Boost ani startowych Skechersow...tylko porzadne zolnierskie buty...onuce plus 25 kg plecak...maska lopatka 3 magazynki kbkak...wystartowalismy rano (za kare ze nam spiew w drodze na stolowke nie wyszedl...wrocilismy nastepnego dnia...I znow komenda...SPIEW OD CZOLA!!! tym razem wyszlo.....oj ta wspolczesna mlodziez..pare km przeleci w krotkich majtach I juz bohater!!!
OdpowiedzUsuńSerdeczne gratulacje dla całej kompani! Myślę też, że nie ma co bagatelizować tego, co robią inni, zapewne dla wielu uczestników był to ogromny wysiłek, kto wie czy nie większy niż dla Pana i dla Pańskiej kompani.
UsuńDla mnie wszyscy, którzy wygrywają ze swoimi słabościami są bohaterami :)