Przed tygodniem zapoczątkowaliśmy (miejmy nadzieję) nową tradycję biegową - leśne wycieczki pod dźwięcznym hasłem (zaczerpniętym od kolegów triathlonistów) bez spiny i bez ziewania. Jest kilka zasad, których przestrzegamy. A cała reszta to improwizacja. To czego się trzymamy to - biegamy w niedzielę. Startujemy wcześnie rano. Do domu wracamy na śniadanie z resztą domowników. Nie zapieprzamy jak dziki, bo nikt nas nie goni. Nie ziewamy, bo nie chcemy spędzić w lesie połowy dnia.
Przed tygodniem wyszło naprawdę nieźle. Lepiej niż zakładaliśmy. Jednak na dzisiaj zaplanowaliśmy nieco trudniejszą trasę. Mieliśmy wystartować z Matarni, niebieskim szlakiem zbiec do Oliwy, wspiąć się na Osowę i wrócić na Matarnię szlakiem żółtym. Zainteresowanie biegiem wyraziły poza mną 3 osoby. Fajnie, choć nawet w pojedynkę zdecydował bym się na pokonanie założonej trasy. Osiemnaście kilometrów w lesie stanowiło bowiem dobre przetarcie przed zbliżającym się TUTem.
Zbiórka zaplanowana była na Matarni o 7:15, a więc budzik nastawiłem już na 5:00. Pewnie, że mógłbym wstać o 6:30. Jednak nie wyobrażam sobie biegania bez owsianki. A owsianka bez świeżo zmielonej i zaparzonej kawy? Nie ma mowy. No i dobry serial. O tak, dopiero wtedy mogę wyruszać na trening.
Buziak od Pati i w auto. Tego, że będzie Zibi byłem pewien. Miałem jednak pewne obawy czy zjawi się Kamil, który miał być z kolegą. Kiedy dotarłem na miejsce wstukałem jego numer. Poczta głosowa. No tak... Chwilę później SMS, że Kamil próbował się ze mną skontaktować. Dwie minuty później podjechała główna nagroda wrocławskiego maratonu, a w niej Kamil i Przemek. Zibi też już był. Można było ruszać.
Od piątkowych przebieżek mocno doskwierał mi ból w pośladku. Ponaciągałem również pachwiny. Mając już jednak pewne doświadczenie w tych sprawach byłem świadom, że nie są to problemy które byłoby w stanie mnie wyeliminować z biegania tego dnia. Jedynie o komforcie mogłem zapomnieć. Aczkolwiek wyprzedzając nieco fakty - nikt chyba nie odczuwał większego komfortu na dzisiejszym wybieganiu.
W końcu na górze! |
Las i górki nie sprzyjają szybkiemu bieganiu. Zibi planuje pokonać TUT średnio po 6:00/km. Już jak o tym mówił wydawało mi się to dość trudne. Po dzisiejszym bieganiu już jestem pewien, że to cholernie ambitny cel.
Co prawda pierwszą piątkę zrobiliśmy średnio po 5:37/km. Jednak Ci co znają TPK wiedzą, że z Matarni do Oliwy jest dość sporo zbiegów. Nawet na niebieskim szlaku, którym zdecydowaliśmy się biec.
Jeszcze w okolicach Kuźni Wodnej w Oliwie humory dopisywały. Mieliśmy łagodny fragment trasy, w nogach zaledwie koło piątki. Ekstra! Każdy chętnie zagajał rozmowę. Można powiedzieć - książkowa wycieczka biegowa.
Jednak już od podbiegu na Spacerowej widać było, że zaczyna się "trening właściwy". Pierwszy, dłuższy podbieg jakoś poszedł. Zacisnęliśmy zęby, na chwilę pogawędki zastąpiliśmy posapywanie i za moment byliśmy na górze. To był jednak dopiero początek.
No i po wszystkim! |
Wybierając trasę miałem świadomość, że tak naprawdę wszystko się zacznie na żółtym szlaku. Leśna droga wzdłuż Spacerowej jest pagórkowata, ale raczej przyjemnie pagórkowata - bez szalonych podbiegów i zbiegów.
W końcu, po niecałych 10 kilometrach dotarliśmy na jej skraj. No i się zaczęło. Musieliśmy dobiec do żółtego szlaku. Ścieżka którą wybrałem... no cóż... na google wyglądała zdecydowanie lepiej niż w rzeczywistości. Powiedziałbym, że naniósł ją tam jakiś dowcipniś, ale raczej kiepski, bo i dowcip był marny. W końcu jakoś doczłapaliśmy do szlaku. Teraz miało być już z górki.... a potem pod górkę, potem z górki... i tak cały czas :)
Znałem dobrze ten szlak, kiedyś dość często nim śmigałem. Powiedziałem chłopakom, że czekają nas 3 mocne podbiegi przed Matarnią. Niestety nie miałem racji. Po 3, przepraszam za wyrażenie - kurewskich podbiegach, czekały nas kolejne trzy. Wszystkie robiliśmy w taki sam sposób - kto chciał ten wbiegał, później na górze robiliśmy zbiórkę i dalej napieraliśmy.
Zibi zauważył, że na którymś z podbiegów nasza wycieczka podzieliła się na 4 mniejsze grupki... jednoosobowe. Trochę tak to wyglądało. Jednak ze szczytu znowu byliśmy jedną 4-osobową grupą.
Tak jak zakładałem - prawdziwy trening zaczął się na żółtym szlaku. I to nie tylko nóg, ale także (a może przede wszystkim) głowy.
Kiedy dobiegliśmy z powrotem na Matarnię wyglądaliśmy jak po maratonie. Tymczasem machnęliśmy, wg różnych pomiarów, od 18,5 do ponad 19 kilometrów (a wg Kamila kilka tysięcy kroków). Byłem (w zasadzie to wciąż jestem) wymęczony jak jasna cholera. Ale teraz czeka mnie sporo odpoczynku. No przynajmniej od biegania :)
fot. Zibi - tak wyglądała miejscami trasa :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz