Na skróty

11 października 2013

Znowu w swoim żywiole!

   W całym tym bieganiu najbardziej podoba mi się... samo bieganie. Fajnie jest od czasu do czasu realizować jakiś plan, biegać w ściśle ustalonym tempie, szykować się pod jakieś zawody. Jedna uwielbiam te okresy, kiedy mogę po prostu wyjść i biec przed siebie. Nie zaprzątać sobie głowy ani tym ile kilometrów powinienem danego dnia pokonać, ani tempem z jakim muszę lecieć. Tak właśnie wyglądało moje dzisiejsze szuranie.
   Wstałem rano z lekkimi wyrzutami sumienia po wczorajszym "niezbyt zdrowym" jedzeniu. Odżywianie dnia poprzedniego wywołało jednak nie tylko wyrzuty sumienia, ale również uczucie pełności dzisiejszego poranka. Żadne jedzenie przed bieganiem nie wchodziło w grę! I to nawet pomimo faktu iż biegowe plany miałem naprawdę ambitne.

   Otóż zaplanowałem, że pobiegnę do Pępowa, do Patrycji rodziców, skąd wezmę rower i nim właśnie wrócę z powrotem na Przymorze.
   Pobudka, poranna toaleta i mogę ruszać. Pierwszy kilometr, jak się później okazało, był najwolniejszym tego dnia. To jednak mnie wcale nie dziwi. Niezbyt dobrze się czułem tego ranka. Mógłbym napisać, że to z powodu mojego negatywnego nastawiania do biegania na czczo. Ale co to za "bieganie na czczo" jak ja ciągle czułem się pełny.
   Niemniej udało się jakoś przetrwać ten pierwszy tysiączek. Dalej już było lepiej. Generalnie im dłużej trwał trening tym bardziej odżywałem! Byłem w tak dobrym nastroju, iż kilkukrotnie wydłużyłem sobie nieznacznie trasę. I zrobiłem to nawet pomimo faktu, że w perspektywie miałem dość pokaźny dystans do pokonania. Ile dokładnie? Nie mam pojęcia. Nie sprawdziłem tego rano, bo i po co? Nie planuję żadnych poważnych startów tej jesieni. Do wiosny daję sobie spokój z planami. Latam tyle na ile mam ochotę i w takim tempie na jakie mam ochotę! REWELACJA! Takie podejście daje ogromne poczucie wolności! Tym bardziej po miesiącach latania według schematów!
Właśnie tak dzisiaj było!
   Na 11. kilometrze musiałem zrobić nieplanowany "pit-stop" na mijanej stacji. Bez wnikania w szczegóły - od tego momentu biegło się o wiele lżej ;)
   Ostatecznie do Pępowa dotarłem w czasie 2 godziny 10 minut i 33 sekundy. Okazało się, że trasa którą pokonałem mierzy dokładnie 26 kilometrów i 260 metrów. Średnie tempo 4:58/km? Szybko? Wolno? W sam raz!
   Szklanka wody z tabletką magnezu i trzeba było ruszać w drogę powrotną. Nie zamierzałem dopuścić do ostygnięcia mięśni, bo mogłoby być naprawdę ciężko ponownie je rozgrzać. Jedyne czego nie mogłem odżałować to fakt, że wracałem rowerem a nie biegiem. Miałem ogromną ochotę biec dalej. Tym bardziej, że profil trasy w drugą stronę wydawał się o wiele łatwiejszy. Jednak poleciałem po rower, więc nie wypadało go nie wziąć :)
   Ponownie w domu zameldowałem się po 1 godzinie 19 minutach oraz 44 sekundach. Rowerem pokonałem jednak nieco krótszy dystans. Otóż przejechałem dokładnie 25 kilometrów i 100 metrów. 
   Tak więc sportową część piątku zamykam z przebiegiem 51 kilometrów oraz 360 metrów. I jedyne czego nie mogę odżałować to to, że nie są to w całości kilometry biegowe :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz