Na skróty

23 kwietnia 2014

Życzliwość ludzka nie zna granic

   I to nie ironia! Nie zamierzam w tym poście stękać, złorzeczyć czy narzekać. Podczas dzisiejszego biegu z każdym kolejnym krokiem utwierdzałem się coraz bardziej w przekonaniu, że żyję w cudownym kraju, gdzie ludzie są mili i życzliwi. Może to niezbyt modne i popularne spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość, ale po dzisiejszym biegu innego mieć nie mogę.
   Już z samego rana, kiedy wskazówka godzinowa naszego ściennego zegara znajdowała się pomiędzy piątką i szóstką, postanowiłem, że raczej nic nie będzie z dzisiejszego biegania... na czczo. Wiedziałem, że Mała raczej nie zamelduje się pod moim blokiem wcześniej niż 7-8. Kilka godzin bez jedzenia, następnie trening, również na czczo. Taki żywieniowy plan dnia pachniał, no cóż, niezbyt ładnie.
   Dlatego też ledwo otworzyłem oczy, a już po chwili miałem przed sobą michę owsianki i przepyszną kawę o smaku (aromacie?) chałwy tureckiej. Po takim, jak ja to zwykłem mawiać, śniadaniu mistrzów od razu inaczej zapatrywałem się na bieganie. Początkowo rozważałem nawet odpuszczenie treningu. W końcu ostatni raz wolne miałem w piątek. A i wczorajsze trzy dyszki dały mi nieco w kość. Jednak śniadanie sprawiło, że energia ze mnie aż kipiała. Szybko wyznaczyłem trasę, przybiegła Mała i ruszyliśmy.

   Od razu poinformowałem siostrę, że wyjdzie nam około 19-20 kilometrów. Z Przymorza polecieliśmy na Oliwę, a dalej przez las ruszyliśmy na Osowę. Pierwsze 8 kilometrów to praktycznie nieustanny bieg pod górę. Lekko nie było. Za wszelką cenę chciałem oderwać myśli od tego wzniesienia, więc... zacząłem przyspieszać. Przez to zostawiłem nieco Małą. Aczkolwiek jak tylko w biegłem na górę zarządziłem krótki postój.
   Z Osowy polecieliśmy przez Klukowo na Matarnię. A tam w końcu opuściliśmy beton, asfalt, brukowe kostki i inne twarde nawierzchni - wbiegliśmy do lasu. Chociaż nie! Wróć! Otóż początek leśnego szurania to było... ubijanie asfaltu. Tak się jakoś złożyło, że lecieliśmy drogą leśniczych (o ile dobrze pamiętam).
   Najlepsza była jednak końcówka, kiedy już nie mogliśmy się doczekać aż dobiegniemy do najbliższego sklepu i kupimy coś do picia. Wtedy to wybierając drogi na chybił-trafił zarządziłem wdrapywanie się na ogromną (jak się wtedy wydawało) górę. Jak się okazało wbiegliśmy na nią tylko po to, aby zbiec z niej z drugiej strony :)

   Ostatecznie moje obliczenia odnośnie długości trasy okazały się niezbyt trafione. Zaplanowałem trasę 26-kilometrową, powiedziałem siostrze, że będziemy biegli 19 kilometrów. Ostatecznie zaś wyszło tych kilometrów 23. A zaraz po ich zakończeniu sprawdziłem skrzynkę mailową. Znalazłem w niej wiadomość o następującej treści:

"Congratulations! You have won the drawing to be able to participate in the 2015 edition of the Schneider Electric Marathon de Paris"

PS: No tak - zapomniałem o najważniejszym. Nie napisałem nic o tytule. Otóż dzisiaj średnio co kilka kilometrów ktoś dawał nam do zrozumienia, że robimy coś fajnego. Najpierw podeszła do nas starsza pani, kiedy staliśmy na światłach, przywitała się i powiedziała, że od zawsze podziwia takie osoby, co biegają. Później trąbili do nas kierowcy i machali. W lesie spotkaliśmy spacerowiczów, którzy ustępowali nam drogę, machali i się uśmiechali. No rewelacja! 

2 komentarze:

  1. A ja dzisiaj między Gdańskiem a Sopotem miałem Panie które nie bardzo zdawały sobie sprawę z tego, że zajmują cały chodnik. 3 rzędzy po 3 babinki z kijami nordic walking plus jedna na ogonie podciągająca spodnie tak, że kijki odstawały jej na 1,5m w jedną i 1,5m w drugą stronę. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Być może myślały, że są... hmmm.... węższe :) Też kilka razy trafiliśmy na takie ekipy. I to nie zawsze z kijkami :)

    OdpowiedzUsuń