Na skróty

25 czerwca 2014

Nocny (ultra)półmaraton po gdańskich pagórkach

   Ta niedziela miała być inna. Tym razem miało zabraknąć długiego wybiegania. Chciałem biegać nie więcej niż 10 kilometrów. Od strony teoretycznej wszystko było jasne i proste. Jednak od strony praktycznej już tak klarownie nie było. Wyjechałem do domu, odpuściłem poranne bieganie, wyskoczyłem na basen i saunę. Czułem się po tym naprawdę rewelacyjnie. Na tyle rewelacyjnie, że zadzwoniłem do Małej i zaproponowałem jej nocne bieganie. Nie zakładaliśmy żadnego konkretnego dystansu. Chcieliśmy po prostu spędzić noc w biegu.
   Do Gdańska miałem wrócić około 17. W tym czasie Monika miała zorientować się czy ktoś jeszcze jest chętny na taką wyprawę. Ponadto miała zaopatrzyć nas w prowiant i oświetlenie. 
   Mała dała radę - wywiązała się w 100% ze swoich zadań. Jednak Patrycja i ja o 17 byliśmy może w połowie drogi do Trójmiasta. Standardowo podróż taka zajmuje na niecałe 2 godziny, w czasie których pokonujemy około 150 kilometrów. Tym razem (objazdy, wypadki) przez ponad 4 godziny przejechaliśmy przeszło 300 kilometrów.
   Jednak około 19:30 zacząłem się już pakować. Przed biegiem wciągnąłem jeszcze bułę, spakowałem plecak i byłem gotowy. Z ciekawości zważyliśmy nasze plecaki - w sumie ważyły około 15 kilogramów. W międzyczasie pojawił się również Piotrek. Jego dołączenie do wyprawy wyglądało mniej więcej tak:
19:05, rozmowa telefoniczna
- Cześć Piotrek - lecisz z nami na nocne bieganie?
- Cześć, dajcie mi godzinkę na zastanowienie się.
19:07, dzwoni telefon
- Gdzie i o której mam być?
   Przed wyjściem ustaliłem jeszcze wstępną trasę biegu, Pati cyknęła nam fotkę i ruszyliśmy. Od razu założyliśmy sobie, że to będzie raczej marszobieg niż bieg. Chodziło głównie o... przygodę :)
   Ustaliliśmy, że jeżeli którekolwiek z nas powie, że przerywa bieg to wszyscy kończymy bieg. Warto takie rzeczy ustalić przed wyruszeniem na trasę, żeby później nie było przykrych sytuacji. 
   Przyznam szczerze, że nie czułem się tego dnia najlepiej. Jednak pierwsze kilometry minęły dość szybko. Przez miasto biegliśmy za dnia i dopiero kiedy, około 22, wchodziliśmy do lasu musieliśmy założyć czołówki. Na samym początku mieliśmy strome wzniesienie, pod które podeszliśmy marszem. W trakcie tego maszerowania wciągnąłem batona. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że była to chybiona decyzja. 
   Już na samym początku leśnego odcinka złapał nas deszcz. Zrobiło się też nieco zimniej. Sięgnąłem więc po kurtkę przeciwdeszczową. Mimo wszystko biegło się całkiem ok. Trzeba było tylko uważać, żeby nie wpakować się w jakieś błoto, bądź kałużę. 
   Jeszcze zanim dobiegliśmy na Matarnię zgubiliśmy szlak. Między Oliwą, a Matarnią chcieliśmy trzymać się czarnego szlaku. Jednak w samej końcówce nieco zboczyliśmy. Szczęśliwie dość szybko dolecieliśmy na osiedle. 
   Napiłem się wody... I w tym momencie zarówno woda, jak i zjedzony chwilę wcześniej baton,.... wróciły. Kur*** - tylko problemów z żołądkiem mi brakowało. Co chwilę podchodziło mi wszystko do gardła. Zadzwoniłem do Pati, żeby w razie czego móc wziąć samochód z Pępowa i wrócić nim do domu. Oczywiście nie było z tym problemu.
   Problem polegał jedynie na tym, że byliśmy na 11. kilometrze, a od Pępowa dzieliło nas co najmniej drugie tyle. Przez moment pomyślałem nawet, że może zaraz mi przejdzie i wróci dobre samopoczucie. Jednak nic z tych rzeczy. Na 15. kilometrze miałem już dość - nie mogłem już ani jeść, ani pić. Mogłem jednak biec - fakt. Tyle tylko, że uznałem iż nie ma to większego sensu. To nie zawody, a trening. I to ten z gatunku przyjemnych. A w tym momencie przyjemność była co najmniej wątpliwa.
   Do Pępowa dotarliśmy chwilę po północy, mają w nogach nieco ponad 21 kilometrów. I tak oto zrobiliśmy sobie nocny półmaraton. I to z najlepszą ekipą biegową na świecie. Kiedy powiedziałem, że w Pępowie będę chciał skończyć bieg nikt nawet przez chwilę nie zaprotestował. Usłyszałem tylko "W takim razie będziesz musiał zorganizować następną taką imprezę". I tak na pewno zrobię - i to niedługo :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz