Na skróty

14 września 2015

Podium w debiucie - relacja z 53. Biegu Westerplatte

   Bieg Westerplatte - najstarsza impreza biegowa w Polsce, organizowana w Gdańsku od ponad pięćdziesięciu lat. Historyczna trasa biegu wiedzie od Pomnika Obrońców Wybrzeża znajdującego się na Westerplatte do Fontanny Neptuna w Śródmieściu. Niemniej od dwóch lat, z powodu remontów drogowych meta biegu zlokalizowana jest w tym samym miejscu co start. 
   I właśnie od owych dwóch lat startuję w tej imprezie. Mimo, że jest to bieg w Gdańsku, a więc na miejscu to nigdy nie odpowiadał mi termin biegu. Rzadko kiedy spędzałem wrzesień na północy. Jednak przed rokiem się udało - zadebiutowałem na Westerplatte. Zadebiutowałem i bardzo mi się ten bieg spodobał. Organizacyjnie ciężko było się do czegoś przyczepić... poza długością trasy. Jednak w tym roku organizatorzy zapowiedzieli, że trasa będzie atestowana. Nie trzeba więc było się obawiać "niespodzianki" jak przed rokiem.

   Na początku nie wiedziałem czy w ogóle pobiegnę w tym biegu. Później, gdy zorientowałem się, że będzie prowadzona klasyfikacja SG pomyślałem, że fajnie byłoby się sprawdzić na tle kolegów z firmy. Nie zapisałem się we wrześniu na żaden półmaraton, więc dycha w Gdańsku miała mi dodatkowo dostarczyć odpowiedzi na pytanie - Na co się nastawiać w Berlinie?. To miała być próba generalna przed maratonem. A tak naprawdę, w ostatnim czasie bardziej skupiłem się na tym, aby dobrze zaprezentować się w Gdańsku, niż na rzetelnym, maratońskim treningu.
   Na Westerplatte jechałem z jednym celem - pobiciem najlepszego wyniku z tego roku - 42:01. Mówiłem o tym głośno już przed biegiem, wiedziałem, że jestem dobrze przygotowany i byłem pewny siebie. 
   Organizatorzy zapewnili wszystkim startującym dojazd na miejsce startu specjalnymi autobusami, jednak wspólnie z Pati zdecydowaliśmy się na podróż autem. Pod Pomnikiem Obrońców Wybrzeża zameldowaliśmy się około 10. Mieliśmy więc dobre 1,5h czasu wolnego. Pogoda, choć do biegania wydawała się idealna, to jednak do wylegiwania się na trawie była kiepska. Bo kto chciałbym leżeć przy niewielu stopniach powyżej 10. kreski i całkowicie zachmurzonym niebie.
   Na szczęście bieganie "na własnym podwórku" ma to do siebie, że gdzie człowiek nie spojrzy to widzi jakąś znajomą twarz. Tak naprawdę to nie wiem nawet kiedy dostałem całusa na szczęście od Pati i zająłem miejsce w strefie startowej. Zamierzałem utrzymywać średnie tempo na poziomie 4:09/km.
   Około 11:30 zaczęliśmy odliczać i po chwili wystartowaliśmy. Początek, tak jak na każdym biegu, był walką o miejsce. Przetasowań była cała masa, ale nic byłem tym specjalnie zdziwiony. Mimo wyznaczonych stref i kolorowych numerów startowych część biegaczy pchała się do przodu jakby zapomniała, że i tak liczy się czas netto.
   Zacząłem dość mocno - 3:57/km. Prawdę mówiąc to gdzieś nawet przymknęła mi myśl, aby podczepić się do Bartka i Piotra, którzy prowadzili biegaczy na 40'. Na szczęście wygrał zdrowy rozsądek. Tego dnia byłem jak zaprogramowany. Cel był jasny jak nigdy i zmierzałem go osiągnąć.
   Szybko dogoniła mnie Asia, z którą od 2. kilometra, co chwilę się zmienialiśmy na prowadzeniu. Raz ja biegłem przed nią, raz ona przede mną. I to praktycznie do samej mety.
   Drugi kilometr pokonałem w 4:10 i był to jeden z dwóch tysiączków, który mnie rozczarował. Chciałem biec po 4:09/km i jedyne odstępstwa od tego to były czasy poniżej 249 sekund. Skąd więc to 4:10/km?!
   Podkręciłem. Oczywiście za bardzo podkręciłem. Czas 4:02 na 3. kilometrze był już do zaakceptowania. Jednak bardziej optymalne było 4:08 z 4. tysiączka.
   I właśnie gdzieś na początku 5. kilometra zacząłem odczuwać zmęczenie. Oczywiście nie było dramatu, nie umierałem. Ale w końcu zacząłem czuć, że startuję na zawodach. Bo do tej pory bardziej przypominało to spokojne rozbieganie - pełna kontrola, żadnych problemów z oddechem czy nogami. Nawet głowa nie protestowała.
   Za to po nawrocie już nieco więcej wysiłku kosztował mnie każdy kolejny krok. Na punkcie z wodą wziąłem kubeczek i wylałem sobie na głowę. Resztą wody zwilżyłem usta. Półmetek minąłem, wg Gremlina, po 20 minutach i 23 sekundach. 
   Jednak drugą połowę zacząłem najgorzej jak tylko mogłem. Zanotowałem najwolniejszy kilometr 4:13. W dodatku wszyscy znajomi, którzy biegli koło mnie - delikatnie wysunęli się na przód. Pojawiła się nuta niepokoju - a może przesadziłem z tempem na pierwszej piątce? Może trzeba było pobiec bardziej zachowawczo? 
   Było minęło - nie zamierzałem odpuszczać. Siódmy kilometr zrobiłem w 3:58! Odpowiedziałem na mały kryzys w najlepszy możliwy sposób!
   Mimo, że organizatorzy ostrzegali przed wiatrem, który ponoć "zawsze wieje na Westerplatte" to do 8. kilometra żadnego wiatru nie czułem. Dopiero na dobiegu do kapitanatu zaczęło delikatnie dmuchać. Ale co tam! Wiedziałem, że jak to wytrzymam do 9. tysiączek będę miał w plecy.
   Mimo wszystko, mniej więcej od 8. kilometra była już walka. Najpierw wiatr, potem noga, głowa i płuca. To był ten moment kiedy miał się dla mnie rozstrzygnąć ten bieg. Jeżeli miałem świętować sukces to musiałem to wytrzymać.
   No i wytrzymałem! Ostatnie 3 kilometry to 4:07, 4:05 i 3:52. Ostatecznie na mecie zameldowałem się po 40 minutach i 46 sekundach. Zmusiłem serducho do pracy ze średnią częstotliwością 178 bpm, a w końcówce Gremlin po raz kolejny pokazał nawet 191 bpm! Jednak dla tego buziaka na mecie od żony - było warto!
   A to wcale nie był koniec emocji. Tego dnia nie tylko ustanowiłem SB i wyznaczyłem sobie cel na Berlin. Podczas 53. Biegu Westerplatte po raz pierwszy zostałem ujęty w klasyfikacji SG i od razu udało się wywalczyć miejsce na podium! To jest dopiero kop motywacyjny do jeszcze cięższych treningów :)

2 komentarze: