Na skróty

6 lutego 2016

Ostatnie przetarcie przed TUTem - relacja z #206 ParkRun Gdańsk

   Nie wiem na czym polega fenomen tego biegu, ale chcąc zabrać się za relację nawet nie wiem od czego zacząć. A przecież parkrun to tylko 5 kilometrów! A co to jest piątka? Podczas relacji z maratonu napisałbym po prostu - "drugą piątkę zrobiłem w 20 minut". I tyle. Tymczasem w ciągu 5 tysiączków na parkrunie dzieje się tyle rzeczy, że... Dobra zacznę od początku, żebym się nie pogubił.
   Już wczoraj wiedziałem, że chcą pobiec w parkrunie i jedynym powodem, który mógłby sprawić, że nie pojawię się w Parku Reagana byłby poród mojej żony. Na to jednak wpływu żadnego nie miałem więc wstępnie przyjąłem, że pojawię na gdańskim Przymorzu.

   Niby na piątek przewidywałem bieg ciągły w II / III zakresie. Tyle tylko, że gdybym go zrobił, dzień później poleciał parkrun, a w niedzielę zrobił długie wybieganie to... Jakoś nie trzymałoby się to kupy.
   Zrezygnowałem z zakresu, a zamiast niego wybrałem się z małą na bieżnie, aby nieco odmulić nogi. Warunki nie rozpieszczały. Już sam żużel to kiepska nawierzchnia, a gruba warstwa śniegu była wręcz wisienką na torcie. Przyczepności żadnej. Stabilność? A co to w ogóle jest :)
   Aczkolwiek podołaliśmy - udało się bez większych urazów zrobić 10 serii przebieżek. Zaryzykuję stwierdzenie, że było nawet przyjemnie.
   Jednak to wszystko nie ma znaczenia. To na co czekałem w tym tygodniu to parkrun. Mój 3. w tym roku.
   Nie chcąc się spóźnić ustawiłem sobie budzik na 5:30. Oczywiście obudziłem się chwilę przed i... stwierdziłem, że mogę jeszcze pospać pół godzinki. Organizm jednak miał inne zdanie na ten temat. Między 5:30, a 5:45 dwukrotnie sięgałem po telefon sprawdzić czy to już pora wstawania. Za drugim razem nie wytrzymałem, wstałem i przygotowałem sobie owsiankę. Mleko, masło orzechowe, owies, banan, kawa - byłem w 7. niebie.
   Chwilę przed 8 zainkasowałem buziaka na szczęście i wsiadłem do auta. Założyłem krótkie spodenki, wciągnąłem kompresję. Wiedziałem, że albo zaliczę dobry III zakres albo... cholernie zmarznę :)
   Na miejscu dołączyła do mnie Mała i wspólnie zrobiliśmy krótką rozgrzewkę. W końcu chwilę przed 9 ustawiliśmy się na starcie. Tam też zamieniłem dwa zdania z Tomkiem i Dawidem. Okazało się, że zamierzają polecieć nieco bliżej przodu. Pomyślałem, że jeżeli nie będą mocno szarżowali, polecą treningowo to spróbuję się trzymać blisko nich. Ależ to był strzał w dziesiątkę!
   Kiedy ruszyliśmy część osób jakby zwariowała - gnali na złamanie karku. Przed tygodniem myślałem, że po prostu u wszystkich forma poszła tak bardzo w górę. Teraz już nie miałem złudzeń - efekt tłumu i pierwszej prostej :)
   Po pierwszy wirażu byłem na granicy pierwszej i drugiej dziesiątki. W pierwszej chwili chciałem gonić ze wszystkimi, ale zobaczyłem Tomka i Dawida i postanowiłem trzymać się za nimi. Wiedziałem, że raczej za wolno nie będą biegli, a jeżeli będzie za szybko to odpuszczę.
   Pod koniec pierwszego kilometra wyprzedził mnie Tomek Bagrowski, który w ostatniej chwili zdążył na dzisiejsze zawody. Tego dnia Tomek B. nie bardzo miał z kim rywalizować. Szybko wysunął się na czoło i samotnie biegł po wygraną.
   O wiele ciekawiej było za jego plecami! Pierwszy kilometr wyszedł po 3:55. Mocno, ale czułem rezerwę. Ekstra, szczególnie jak wezmę pod uwagę bieg sprzed tygodnia i fakt, że w tym momencie już umierałem i miałem dość. 
   W tym momencie byłem na końcu pierwszej dziesiątki. Niespecjalnie jednak czułem oddech rywali na plecach. Choć w zasadzie niespecjalnie się na tym skupiałem. Starałem się kontrolować oddech, poprawnie lądować itd. To tylko start treningowy - kiedy więc ćwiczyć takie rzeczy jak nie teraz?
   Już na drugim kilometrze Dawid z Tomkiem, którzy do tej pory biegli tuż przede mną, doskoczyli do chłopaków przed nimi. Bez większego problemu wyprzedzili ich. W tym momencie biegliśmy jeden za drugim zajmując miejsca od 2 do 8. Drugi tysiączek zajął mi 4 minuty.
   Na długiej prostej w okolicach startu doszło do kolejnych przetasowań. Najpierw Tomek z Dawidem odskoczyli, a chwilę później ja znowu biegłem za nimi. Teraz już jednak luzu nie było. Mimo tempa 3:54/km z 3. kilometra widziałem jak chłopaki mi odjeżdżają. Wiedziałem, że to już nie moja bajka, nie moje prędkości (przynajmniej jeszcze nie teraz).
   Zresztą miałem co robić, bo na plecach ciągle siedziało mi kilku rywali. Nie miałem już siły, a mimo to biegłem równym, mocnym tempem! Za to właśnie uwielbiam parkrun. Za cholerę bym się nie zmusił do takiego biegu na treningu. Tymczasem, w tym właśnie momencie to robiłem!
   Ostatnie dwa kilometry były naprawdę ciężkie. Tętno już nie spadało poniżej 180 bpm, oddech przypominał lokomotywę parową. Ale nie zwalniałem. Nie wiozłem się na czyiś plecach, jak 7 dni temu. Napierałem sam. I to skutecznie. Po raz kolejny udało mi się przyspieszyć na ostatniej prostej!
   Ostatecznie zakończyłem bieg na 4. miejscu z czasem... 19:01. Średnie tętno wyniosło 174 bpm, a to oznacza, że był to naprawdę dobry trening. Jak oceniam swoją formę? Wszystko zweryfikuje Trójmiejski Ultra Track. Do startu zostało niecałe 7 dni. Na ile mogłem na tyle się przygotowałem. Nie boję się biegu. Jestem gotowy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz