Na skróty

18 lipca 2016

Wybieganie, rower, ciężka praca,Mieszko, jagodzianki

   Kiedyś plan na niedzielę był bardzo prosty - niedziela = wycieczka biegowa. Bardzo często z moją żoną u boku. Szczególnie jeżeli to był lipiec bądź sierpień. Potrafiliśmy razem robić tak po 40-50 kilometrów. 
   Później sytuacja nieco się zmieniła. Skończyły się studia, poszliśmy do pracy, pojawił się Mieszko. Zorganizowanie takiego wspólnego treningu nie było już takie proste. Już chęci Pati czy moje nie wystarczyły - trzeba było jeszcze znaleźć opiekę dla Malucha. Na szczęście wczoraj taka opieka się znalazła. Z pomocą przyszła babcia.

   Godzinę startu naturalnie wybrał Mieszko - musieliśmy ruszyć chwilę po jego karmieniu, aby zdążyć przed kolejnym. Także również trasa, a w zasadzie jej długość, była dopasowana pod niego :)
   Chwilę po 10 byliśmy już przed domem. Po wczorajszych problemach z łydkami nie wiedziałem czy nie będzie trzeba skończyć treningu przed czasem. Zrobiłem jednak wszystko, aby tak się nie stało - wciągnąłem opaski kompresyjne, założyłem buty z większą amortyzacją. I przede wszystkim - nie myślałem o tym. W końcu kto normalny skupiałby się na bolączkach mając u boku żonę?
   Wybór trasy na wspólny trening nie jest najłatwiejszą sprawą w Polsce. O ile w Niemczech czy z Holandii ograniczała nas tylko nasza wyobraźnia, o tyle na własnych śmieciach znalezienie bezpiecznej drogi graniczy niemal z cudem. Ścieżek rowerowych jak na lekarstwo. O chodnikach nie wspomnę. Szukaliśmy więc bocznych, mało uczęszczanych dróg.
   Pati, po ostatnim treningu, powiedziała, że mogę wybrać dowolną trasę, byle nie było podjazdów :) Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że nie spisałem się. O ile pierwsza góra, między Pępowem i Żukowem, była jeszcze znośna, o tyle podjazd (a w moim wypadku - podbieg) pod Otomino dał nam mocno w kość.
   Nie oszczędzała nas również pogoda. Wychodząc z domu spodziewałem się lada moment ulewy. Tymczasem żałowałem, że nie wziąłem okularów przeciwsłonecznych. Słońce smaliło niesamowicie. Między polami pozwoliłem sobie nawet na zdjęcie koszulki. 
   Nie wzięliśmy ze sobą nic do picia, jednak wychodząc, w ostatniej chwili, wrzuciłem do kieszeni piątaka. To był strzał w dziesiątkę! Przez kilka kilometrów wyczekiwaliśmy sklepu w Przyjaźni, aż w końcu pojawił się na horyzoncie. Niestety cena izotonika zbiła mnie nieco z tropu. Zamiast tego wziąłem dużą butlę wody i... piwo. Oczywiście takie bezalkoholowe. Niemniej o tym, że to piwo nie zawiera alkoholu, wiedziała tylko Pati, ekspedientka i ja. Miny ludzi mijających dwójkę ludzi ubranych na sportowo i pijących browar pod sklepem - bezcenne. Co chwilę dostawaliśmy jakąś wzrokową naganę :)
   Z Przyjaźni czekały nas dobre trzy kilometry zbiegania zakończonego konkretnym podbiegiem w Lniskach. Z pierwszej części Pati była nad wyraz zadowolona. Za to za drugą miałem wrażenie, że może mnie poćwiartować. Jednak daliśmy radę.
   Trochę zwiedzania okolicy i nim się obejrzeliśmy - byliśmy już na podbiegu pod Pępowo. Tutaj standardowo się rozdzieliliśmy. Pati napierała przodem, ja goniłem. Podbieg pod Pępowo ma niemal kilometr. Cholernie męczący fragment trasy, jednak ma się już tą świadomość, że za chwilę koniec. Postanowiłem, że polecę żwawo, bez oszczędzania się - sprężystym krokiem na sam szczyt. I kiedy tak napierałem, kiedy byłem mocno zmęczony, kiedy pot zalewał mi oczy - spojrzałem przed siebie i zobaczyłem wysoko uniesiony kciuk w górę w moim kierunku. Zupełnie nieznana mi osoba w zupełnie nieznanym mi aucie. Jednak to pomogło. Zmęczenie już się nie liczyło. Ten podbieg okazał się najszybszym kilometrem. Nie tylko dzisiaj, ale w ogóle od kilku tygodni :)
   Chwilę później byliśmy na miejscu, gdzie czekał już na nas przed domem Mieszko. Chyba długo nas nie było bo Maluch czekaniem trochę się zmęczył i zasnął :) Brana pod uwagę jest też opcja, że zmęczył się ciężką pracą w kuchni, bo jak wróciliśmy to czekały już na nas pyszne jagodzianki!
   Kiedyś zorganizowanie takiego wspólnego latania było o wiele prostsze. Jednak dzisiaj, mając świadomość, że w domu czeka ukochany Urwis jest sto razy lepiej. Myślę, że każdy, na kogo czeka w domu Mały Brzdąc - wie o czym mówię :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz