Na skróty

31 lipca 2016

Dziki Dzik i bieg na 110% - relacja z Grubej Piętnastki

   Zawody, na które czekałem od kiedy pojawiła się informacja, że się odbędą. Zawody ze startu w których zrezygnowałem z powodu kontuzji. I w końcu zawody, w których ostatecznie pobiegłem :) To była właśnie Gruba Piętnastka.
   O tym, że nie pobiegnę latem TUT byłem pewien. Tutaj niezależnie od formy i zdrowia - nie planowałem biegania żadnego ultra latem. Schemat sezonu zakładał ultra w pierwszej połowie roku i maraton jesienią.
   Jednak, kiedy dowiedziałem się, że TUT będzie miał swój bieg towarzyszący... Piętnaście kilometrów po TPK... To już zupełnie inna para kaloszy. Idealne przetarcie i mocny trening. Musiałem wystartować.
   Tak przynajmniej myślałem dopóki, po raz kolejny, z treningów nie wyłączyły mnie kontuzje. Pogodziłem się z tym, że Gruba Piętnastka w tym roku jest nie dla mnie. Później jednak trafiłem pod opiekę Mateusza z FizjoLab i... zaczęły się rozmyślania. Z jednej strony formy nie było. Z drugiej taki bieg mógł być dobrym odnośnikiem przed początkiem treningów pod Berlin. Startować czy nie?
   Z podjęciem decyzji pomógł mi Michał - organizator TUT, pisząc: "Pakiet na Ciebie czeka". Tym o to sposobem znalazłem się na liście startowej.
   W dzień zawodów już od samego rana czułem lekkie zdenerwowanie. Niby nie nakładałem na siebie żadnej presji. Nie miałem ciśnienia na wynik. Jedyne co chciałem to konkretnie się zmęczyć. Mimo to skrupulatnie jak nigdy szykowałem sprzęt, analizowałem w głowie trasę.
   W końcu chwilę przed 9 wsiedliśmy całą rodzinką do auta. Na miejsce dotarliśmy po jakiś 20 minutach. To jest właśnie piękne w startowaniu na własnym podwórku. Nie trzeba planować wielkiej logistyki. Jesz śniadanie, jedziesz na zawody, a na obiad jesteś już z powrotem.
   O dziwo po dotarciu na start nie spotkaliśmy tłumów. Ot tu i tam kręciło się trochę biegaczy. Wiedziałem, że w GP ma wystartować zaledwie około 100 osób, ale i tak spodziewałem się, że okolica będzie nieco bardziej gwarna.
   Szybko znaleźliśmy znajome twarze. Czas szybko leciał. Chwilę przed 10 Pati z Mieszkiem zajęła miejsce do fotografowanie, a ja poleciałem na start. Ten jednak został przełożone. Początkowo o 10 minut, a następnie jeszcze o 20. Ze względu na problemy techniczne. Wiedziałem co to za problemy techniczne, bo widziałem Michała jak pobiegł z taśmą oznaczać trasę biegu. TUT to impreza organizowana przez biegaczy, dla biegaczy. Sam pomagałem zarówno znakować trasę, sprawdzać oznaczenia czy wskazywać drogę. Dlatego tym bardziej mi przykro, że ktoś, ktoś z nas - biegaczy, dał za przeproszeniem ciała i nie zrobił co do niego należało. 
   Na szczęście o 10:30 wszystko było już jakbyś powinno. Buziak od Pati. Buziak dla Mieszka. I w drogę!
   Ustawiłem się jakoś blisko czołówki. Wiedziałem, że na wąskich ścieżkach ciężko się wyprzedza. Jednak nieco przesadziłem opuszczając polankę wśród pierwszych 10 zawodników. W ogóle ruszyłem jakbym pierwszy raz startował. Wystrzał startera, klapki na oczach i za tłumem. Podbieg czy nie - tempo poniżej 5:00/km i rura.
   Na szczęście pod koniec pierwszego kilometra była konkretna górka. Jeszcze przed biegiem założyłem sobie, że nie będę się siłował i stromizny będę traktował jako podejścia, a nie jako podbiegi.
   Przeszedłem do marszu, dałem się wyprzedzić sporej grupie zawodników. Truchtać zacząłem dopiero jak się wypłaszczyło. Miałem za sobą dopiero kilometr bieg, a już miałem dość. Byłem wypruty. Chęci? Motywacja? Ambicja? Walka? Mówiąc szczerze - miałem to, za przeproszeniem, gdzieś. Nie rozmyślałem o tym ile jeszcze mam do mety. Ciężko marzyć o mecie mając przed sobą więcej niż 90% trasy. 
   Tuż za mną biegł Zibi i szczerze mówiąc gdyby powiedział - "A w dupie z tym biegiem Michał, zawracamy" - nie zastanawiałbym się nawet przez moment. Niestety (lub stety) Zibi nic takiego nie powiedział. Napierał cały czas i wkurzał mnie tym samym, bo wymuszał na mnie żebym i ja biegł.
   W takim, dość kiepskim, stanie doleciałem do czarnego szlaku. Dopiero tam nieco odżyłem. Łagodnie w dół - tego właśnie potrzebowałem. Tempo wzrosło do 4:20/km. Po drodze wyminąłem się z Michałem, który zagrzewał do walki. W międzyczasie nasza trasa połączyła się z trasą TUT. Wiedziałem, że na czarnym szlaku czekają mnie dwa podejścia. Prawdę mówiąc - nie mogłem się ich doczekać. W końcu na 6. tysiączku doleciałem do pierwszego. Z wielką ulgą przeszedłem do marszu. Za mną ciągle był Zibi i jakaś dziewczyna. Też nie zamierzali wysilać się na bieg. Spokojnie weszliśmy na górę i... No właśnie - zmusić się do biegu po takim marszu nie należało do najłatwiejszych rzeczy. Dopiero mijająca mnie koleżanka z Poznania, jak się później miało okazać - najszybsza kobieta na trasie, sprawiła że zmusiłem się do truchtu.
   Chwilę później zaliczyłem chyba swój najlepszy zbieg w życiu. Niewiele myśląc puściłem się luźno z górki skupiając się jedynie na tym, aby jak najszybciej znaleźć się na dole. Udało się!
   Wiedziałem, że na 7. kilometrze będzie punkt odżywczy. Pech chciał, żeby aby poczęstować się wodą musiałbym wbiec po schodkach, wziąć kubek, napić się i wybiec. Pierwsza myśl - strata czasu. Zanim przyszła druga myśl byłem już ponownie w lesie.
   Po drodze spotkałem biegacza, który twierdził, że biegnie na przeciw, na spotkanie koledze mierzącemu się z długą trasą TUT. Uświadomiłem mu, że jeżeli kolega jest teraz na 50. kilometrze to raczej się z nim nie spotka, bo obaj biegną prosto do mety :)
   Przede mną był, jak mi się wydawało, najtrudniejszy fragment trasy. I wcale nie chodziło mi o zielony szlak. Miałem na myśli Drogę Marnych Mostów. Niemal płaska, otwarta przestrzeń, która zmuszała do szybszego biegu w połączeniu z parnym, słonecznym dniem. Tutaj trzeba było się zmusić do wykrzesania jeszcze odrobiny mocy. Udało się. Pokonałem te dwa kilometry w mniej niż 9 minut.
   Przede mną już "tylko" zielony szlak. Naprawdę tak myślałem. Liczyłem, że podchodząc pod liczne górki będę nieco odpoczywał, a na zbiegach pracował nad czasem. Ależ byłem głupi :)
   Tak naprawdę to właśnie zielony szlak wszystko weryfikuje. To tutaj zaczyna się zabawa. Tutaj zacząłem tracić z zasięgu wzroku Zibiego. Od dłuższego czasu biegłem za Marcinem Kargolem. Na początku zielonego zrównaliśmy się i Marcin zapytał czy dystans wynosi równo 15 kilometrów. Osobiście nigdy nie chciałbym usłyszeć takiej informacji w takim momencie, ale zgodnie z prawdą powiedziałem, że Gruba Piętnastka to w zasadzie Chuda Dwudziestka, bo bieg ma około 17,5 kilometra.
   Na jednym z podejść wyprzedziłem Marcina. Tuż za mną była jednak ciągle koleżanka z Poznania. Chwilę później biegliśmy już tylko we dwójkę nie było nikogo w zasięgu wzroku ani przed nami ani za nami. Byłem  wykończony. Chciało mi się pić. Poprosiłem o łyk wody. Nie było problemu. Trochę mnie otrzeźwiło. Mogłem biec dalej.
   Na jednym z podejść zostałem z tyłu. W zasadzie myślałem, że to już koniec naszej rywalizacji. Nie ukrywam, że nawet się ucieszyłem. Pomyślałem, że teraz już nic nie będzie na mnie wymuszać presji, spokojnie sobie zwolnię i jakoś dokulam się do mety :)
   I wtedy stał się cud - nadrobiłem stratę na...zbiegu. JA - MICHAŁ SAWICZ - nie tylko nie traciłem na zbiegu, ale nadrabiałem. Zaznaczę sobie tę datę w dzienniczku treningowym na czerwono. Dodało mi to animuszu. Miałem przed sobą 2-3 kilometry i nie zamierzałem już odpuszczać. Chęci nie odebrało mi nawet podejście w okolicach Abrahama. A było blisko, bo to właśnie tam wykręciłem 184 bpm.
   Po ostatnim większym podejściu już tylko mknąłem przed siebie. Nie czułem już bólu w kręgosłupie. Nie była w stanie spowolnić mnie łydka, którą załatwiłem sobie na ostatnim kilometrze. Liczyła się już tylko meta oraz mój synek i żona, którzy czekali na mecie. 
   W końcu po 95 minutach i 8 sekundach mogłem się zatrzymać, wyściskać najbliższych i zjeść pyszne ciastko. Byłem padnięty. Jeżeli przyjechałem na Grubą Piętnastkę się zniszczyć to mi się udało. Nawet w 110%, bowiem po biegu okazało się, że z powodu łydki nie mogę normalnie chodzić, pogłębił się też uraz pleców. Być może czeka mnie jakaś rekonwalescencja. Rekordu świata nie pobiłem. Zawodów nie wygrałem. Ale dałem z siebie wszystko. I właśnie to sprawiło, że jestem szczęśliwy.
   Mogłem dać Mieszkowi do zabawy kolejny medal. Po biegu wziąłem też udział w Wielkim Wyścigu o Różową Kulę. Walczyłem jak Dziki Dzik. Niestety musiałem uznać wyższość zawodnika PRO - Krasusa. Skubaniec był piekielnie szybki!
   Niewiele brakowało, a w ogóle nie wziąłbym udziału w Grubej Piętnastce. A gdybym tego nie zrobił - żałowałbym, bardzo bym żałować. Gruba Piętnastka, jak i cały TUT, to to czego w ostatnim czasie w bieganiu szukam. Zupełne przeciwieństwo masowych imprez ulicami wielkich miast. To już mnie nie kręci (może z wyjątkiem Berlina, ale to inna bajka). Kameralne biegi w pięknych okolicznościach przyrody. To jest to co na dzień dzisiejszy mnie napędza.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz