Na skróty

13 sierpnia 2016

"O kratę piwa! O dwie kraty! Stoi" - recenzja "Rzeźnika" A. Dąbrowskiej i P. Skrzypczaka

   Prawdę mówiąc bardzo trudno opisać mi recenzję tej książki. Z jednej strony czytało mi się ją naprawdę super. Połknąłem ją praktycznie w kilka wieczorów, a i to tylko dlatego, że nie zawsze miałem czas na zagłębianie się w lekturze. Z drugiej jednak strony po jej przeczytaniu byłem zły, bardzo zły. Dlaczego?
   Biegam od 2011 roku i mniej więcej od tego czasu słuchałem historii o Biegu Rzeźnika. Przez pierwsze ileś lat w ogóle nie myślałem, żeby wystartować. Pod koniec zeszłego roku jednak zdecydowałem się na wzięcie udziału w losowaniu. W zasadzie nie miałem większych nadziei, ale... udało się. Wspólnie z kolegą pojechaliśmy po raz pierwszy w życiu zobaczyć bieszczadzkie szlaki.

   No właśnie pojechaliśmy, pobiegliśmy, wróciliśmy do siebie nad może i pewnie szybko byśmy zapomnieli o tym biegu, gdyby nie ta książka. Będąc w Bieszczadach spotkałem się z... wielką imprezą na masową skalę. Kilka tysięcy biegaczy, sklepik gdzie można kupić niemal wszystko z logo imprezy (od ubranek dla niemowlaków po naklejki na auto) - rzecz jasna słono za wszystko płacąc. Nie chodzi o to, że jestem przeciwnikiem taki rzeczy, ale jadąc w góry spodziewałem się czegoś bardziej kameralnego, swojskiego, dzikiego. Niby widziałem listy startowe, ale dopiero na miejscu, gdy zobaczyłem to wszystko na własne oczy zrozumiałem z czym mam do czynienia. Na samym biegu sytuacja jak na maratonie w Warszawie czy Berlinie - mnóstwo osób przed sobą i tyle samo za sobą. Dopiero po 70. kilometrze mogłem biec w miarę swobodnie.
   No i właśnie - tak jak wspomniałem wcześniej - pewnie dawno bym zapomniał o tym biegu. Dosięgnęłaby go zasada ZZZ - zapisany, zaliczony, zapomniany. Tyle tylko, że po powrocie z gór w moje ręce trafiła książka "Rzeźnik". I to właśnie ta książka sprawiła, że ponownie mam ochotę wrócić w Bieszczady i zmierzyć się z czerwony szlakiem. Chcę wrócić do Cisnej, zobaczyć połoniny, których w tym roku zabrakło. Chciałbym powalczyć na trasie Hardcore'a, pomoczyć nogi w Ustrzykach.
   Dopiero czytając książkę poznałem historię biegu. Choć będąc w Bieszczadach wszyscy mówili o Mirku to ja go nie znałem. "Poznałem" go dopiero czytając "Rzeźnika". Tam znalazłem informację o tym jak w ogóle powstał Bieg Rzeźnika i jak wyglądały pierwsze edycje.
   Właśnie - pierwsze edycje. Czytając relacje z tych biegów cholernie zazdrościłem ludziom tych zawodów. Biegali Rzeźnika wtedy kiedy był to jeszcze niewielki, kameralny bieg - taki jakiego ja się spodziewałem.
   Z lekką złością czytałem fragmenty książki opowiadające o drugiej części trasy - połoninach, Berehach czy Ustrzykach. Dlaczego złością? Bo mnie tam nie było. Miałem ten niefart, że w tym roku po raz pierwszy zmieniono trasę biegu. Czytałem o koszmarnych schodach na połoninach, o upragnionym mostku w Ustrzykach, zimnym strumieniu na mecie. Czytałem i zazdrościłem.
   Jednak ta książka sprawiła, że Biegu Rzeźnika nie zapomnę. Chciałbym jeszcze kiedyś wrócić w Bieszczady. Stanąć skoro świt w Komańczy i przez Cisną polecieć aż do Ustrzyk Górnych. Tak sobie postanowiłem, a jak coś postanowię...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz