Na skróty

28 lutego 2017

Bez kryzysów i z masą bólu oraz śmiechu - relacja z Trójmiejskiego Ultra Tracka Zima 2017

Fot. Paweł Marcinko
Fot.   Od biegu minęło już 8 dni, tymczasem moja relacja ciągle nienapisana. Z doświadczenia wiem, że najlepsze podsumowania zawodów wychodzą mi, kiedy piszę je niedługo po przekroczeniu mety. Tyle, że w przypadku TUT nie było na to nawet cienia szansy. Po pierwsze bolało mnie dosłownie każde włókno mięśniowe. Po drugie... grzaniec. Kurczę nie jestem fanem wina, ale po tych 9 godzinach w lesie miałem wrażenie, że piję gorący napój bogów ;)
   Tak więc chcąc nie chcąc za relację zabieram się dopiero dzisiaj. A jest o czym pisać, bo już sama moja obecność na liście startowej była niespodzianką. Choć decyzję o starcie podjąłem już na mecie poprzedniej edycji, to jakoś umknął mi fakt, że powinienem się zapisać. Przypomniałem sobie o tym dosłownie w ostatniej chwili i tylko dzięki uprzejmości organizatorów dostałem numer startowy.

   Plan na bieg miałem ustalony od kilku tygodni - Mała i Kamil debiutowali w biegu dłuższym niż maraton, a ja zamierzałem im towarzyszyć. Innymi słowy - miały to być takie nasze Leśne Manewry, tylko na nieco dłuższej trasie. Cieszyłem się, że nie będę walczył z czasem. Nie byłem na to przygotowany. W ogóle ostatnimi czasy słabo u mnie z przygotowaniami. Co złapię regularność to kontuzja albo morze. Jednak to już materiał na inną historię. TUT mieliśmy biec na luzie i bez żadnego spinania. I z takim planem wsiadłem w sobotni poranek (choć dla sporej grupy osób godzina 5 to niekoniecznie rano :) ) do samochodu, którym przyjechał po mnie Kamil.
   W Gdańsku zgarnęliśmy Małą, zostawiliśmy auto na mecie i pomknęliśmy w stronę kolejki. Obcisłe portki, buffy na głowie i szyi, buty z kolcami, plecaki z dziwnymi rurkami - niemal z każdej strony pojawiali się tak ubrani osobnicy. Kolejna ich grupa czekała na peronie, a jeszcze więcej siedziało w pociągu. Innymi słowy - sami swoi :)
   Na starcie zameldowaliśmy się... nie wiem nawet o której. W związku z tym, że nie przygotowałem żadnego Agisko ani innego jedzenia - wychodząc z pociągu zaszedłem do Żabki po kilka paczek żelków Haribo. Michał mnie nauczył, że w kryzysowych sytuacjach dają radę :)
   Przed biegiem panowała tak fajna i koleżeńska atmosfera, że nawet nie wiem kiedy usłyszałem wystrzał (tak przynajmniej mi się wydaje, że coś huknęło) i trzeba było ruszać. 
   Początek był naprawdę fajny. Na trasie pełno zmarzniętego śniegu, lodu, a na moich nogach S-LABy, których bieżnik do najagresywniejszych nie należy. Od razu wiedziałem, że będzie ciekawie. Zresztą szybko się w tym utwierdziłem zaliczając wywrotkę już na premierowym kilometrze.
   Rok temu, debiutując w imprezie, sporo osób leciało przez Gdynię (która jest stosunkowo łatwa) na łeb na szyję i później miała problem. Dobrze wyszedłem wówczas na tym, że dawałem się wyprzedzać, więc i tym razem nie robiłem sobie nic z tego, że całe tabuny biegaczek i biegaczy nas wyprzedzały. Robiliśmy swoje - po płaskim i z górki biegiem, w górę marszem.

   Chciałbym tutaj napisać kilka ciekawych zdań o czym rozmawialiśmy, na co zwracaliśmy uwagę na początkowym etapie biegu i w ogóle, ale... nie pamiętam. W ogóle do pierwszego punktu odżywczego był to bieg bez większej historii. Zwyczajna wycieczka biegowa po lesie. Nadmienię może tylko, że w międzyczasie dorzuciłem na swoje konto kolejną wywrotkę. Zresztą przed pierwszym bufetem również Mała zaliczyła międzylądowanie :)
   Co było na bufecie? W zasadzie to chyba szybciej byłoby wymienić czego tam nie było. Naprawdę nawet najbardziej wybredni powinni być zadowoleni. Osobiście, czego z perspektywy czasu żałuję, uzupełniłem jedynie płyny w bidonach.

   Zaraz po PK Mała zaliczyła kryzys. Widać było, że mocno walczy ze sobą. W zasadzie przez następne kilometry jakby nieco mniej rozmawialiśmy. Trochę biegliśmy razem, a trochę w pojedynkę - co jakiś czas czekając na siebie.
   Jeszcze po 30 kilometrach fizycznie nie czułem się jakoś fatalnie. W zasadzie nie byłem nawet obolały. Na Drodze Rynarzewskiej, prowadzącej do 2 bufetu, pozwoliliśmy sobie na żwawy (jak nam się wówczas wydawało) trucht. Było naprawdę fajnie.
   Na punkcie spędziliśmy dość sporo czasu. Dołączył do nas Leon. Po wielu godzinach na trasie zgłodnieliśmy. Do tego zostaliśmy poczęstowani pigwówką. W zasadzie ten bufet był już piknikiem, a nie punktem odżywczym na biegu. 
   Z tego PK Mała ruszyła przed nami, a my mieliśmy ją dogonić. Chciało mi się już coraz mniej. Nie miałem żadnych kryzysów, po prostu nie chciało mi się chcieć :) Limit mnie nie gonił, z czasem nie walczyłem, ultra już biegałem - powoli kończyły mi się argumenty za tym, aby kontynuować bieg. Bałem się jedynie tego, że "odpuszczanie wchodzi w krew", a przecież w tym roku jest Rzeźnik!
Fot. Paweł Marcinko
   Swoją drogą mamy już 42. kilometr trasy, a ja ani słowem nie wspomniałem o oznaczeniach. Dlaczego? Pod tym względem czułem się jak na biegu ulicznym, gdzie absolutnie nie ma opcji, aby się zgubić. Choć niektórym to się udało - cóż ja widocznie nie byłem na tyle wybitną jednostką, aby tego dokonać :)
   Dotarcie na kolejny punkt odżywczy było już mocno męczące. Byłem zmarznięty, obolały, nie miałem większej motywacji. Chciałem, aby to się już skończyło.
   W międzyczasie Mała została nieco za nami. Zamierzałem na nią poczekać przed samą metą. Jednak ku mojemu zdziwieniu śmignęła koło nas na najbardziej wymagającym fragmencie biegu - zielonym szlaku.
   Ta końcówka, ten zielony szlak... ani ja, ani Kamil nie zamierzaliśmy już biec. Nie wiem czy choć przez chwilę truchtaliśmy na ostatniej piątce. Jednak sądząc po czasie (+/- 1 godzina) wydaje mi się to mało prawdopodobne. 
   Ostatecznie na mecie zameldowaliśmy się na kilka sekund przed upływem 9 godzin. Czy była radość? No pewnie! Głównie dlatego, że to już za nami ;) Przed biegiem wydawało mi się, że wolne i spokojne bieganie nie boli. Za przeproszeniem - gówno prawda - boli jak jasna cholera. Owszem, przed rokiem dłużej dochodziłem do siebie, ale nie byłem tak obolały na biegu. Umierałem w tej końcówce, a przecież przed rokiem ja tam biegłem! Nie szedłem! Tylko biegłem!
   Kiedyś powiedziałem sobie, że jak już mnie Mała wyprzedzi na zawodach to będzie oznaczało, że powinienem się wziąć solidnie za trening. Tak się stało na TUT... i bardzo dobrze - Rzeźnik się zbliża. Małej gratuluję, bo w końcówce pokazała charakter. Była naprawdę mocna! Zresztą tak samo jak Kamil, z którym biegliśmy od startu do mety ramię w ramię. Leon, którego zgarnęliśmy z drugiego PK również odjechał nam w końcówce - twardy zawodnik!
   A co z organizacją? Oznaczenia - bez zarzutu. Bufety - wzorowe. Organizacja startu i mety - bajka. Jedyne czego się boję to to, że TUT może kiedyś utracić tą atmosferę. Biegi od biegaczy dla biegaczy to niestety obecnie rzadkość. Gdzie pojawiają się pieniądze, pojawia się pokusa zarobienia. Bo i czemu nie. Są biegi na których można nieźle zarabiać. Nie chciałbym tylko, żeby TUT poszedł w tym kierunku, bo w końcu mamy nad morzem KULTOWĄ imprezę :)

3 komentarze:

  1. Twój rekord na 42,195km 02:56:04, Twój czas w Tucie: 9 godzin.
    Mój rekord w Maratonie: 3:49:47. Mój czas w Tucie: 8:37.
    Ni rozumiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurczę no co by tu napisać. Po pierwsze to gratuluję TUTa. A wracając do meritum. Ważne są też daty tych wyników. Ponadto jak czytałeś relację to wiesz, że TUTa biegłem towarzysko w tym roku (w przeciwieństwie do tego sprzed 12 miesięcy), a Berlin w 2013 był typowym biegiem po życiówkę.
      Nie każdy bieg sprowadzam do walki z czasem. Nie na każdym biegu jestem w takiej samej formie. Zmiennych jest wiele.

      Usuń
  2. Skoro nie rozumiesz, to chyba zbyt długo nie biegasz, albo podchodzisz do biegania zero-jedynkowo. Bez urazy. :)

    OdpowiedzUsuń