Na skróty

11 kwietnia 2017

Maraton ze szwajcarską precyzją - relacja z 3. Gdańsk Maraton

   Dziś będzie kilka zdań o maratonie. Maratonie, którego mogło w ogóle nie być. W zasadzie jeszcze dwa tygodnie temu byłem pewien, że go nie będzie. Stało się inaczej. I naprawdę bardzo się cieszę, że tak to się potoczyło, bo ten maraton to była przysłowiowa PETARDA! Ale od początku.
   Planując sezon zamierzałem się skupić raczej na startach w krótszych biegach oraz terenowych ultra. Jedynym wyjątkiem miał być tradycyjnie Berlin Marathon. Kiedy jednak dostałem propozycję współpracy z Gdańskim Ośrodkiem Sportu - nie wahałem się ani chwili. Takich propozycji się nie odrzuca.


   Kiedy się zgadzałem do samego startu było mnóstwo czasu. Ten jednak ma to do siebie, że płynie dość szybko... Po drodze przydarzyły się drobne i nieco poważniejsze kontuzje. Sam trening zacząłem w zasadzie dopiero po zimowej edycji TUTa. Dlatego kiedy na koniec marca zacząłem robić biegowy rachunek sumienia i wyszło z niego, że w zasadzie nie zrobiłem żadnej, pełnej trzydziestki w tym roku, a i biegów powyżej 25 kilometrów było jak na lekarstwo uzmysłowiłem sobie, że w ogóle nie jestem przygotowany do tego maratonu. Pomyślałem, że może lepiej byłoby zmienić dystans z 42 na 5 kilometrów. Zdążyłem już nawet powiedzieć o tym pomyśle Patrycji i Mateuszowi. Tylko mając w perspektywie Bieg Rzeźnika - ta piątka w ogóle nie była mi potrzebna. Przecież taki bieg mogę zaliczyć w każdą sobotę w Parku Reagana. Dobra - męska decyzja - miał być maraton będzie maraton. A niech mnie zmieli, zniszczy i pokaże miejsce w szeregu. Żadnego truchtania, pajacowania - polecę na tyle na ile mnie dziś stać.
   Gdybym napisał, że się denerwowałem startem to bym zdecydowanie koloryzował. W sobotę wstałem skoro świt, wsunąłem owsiankę i pojechałem na basen. Czterdzieści minut w wodzie, drugie tyle na saunie i mogłem ruszać na parkruna. Chciałem sprawdzić się na 24h przed maratonem startując na 5. Normalnie bałbym się takiego biegu, ale skoro nie zbudowałem wielkiej formy to i nie obawiałem się, że coś zburzę. Ten bieg miał mnie podbudować (albo wręcz przeciwnie gdyby ułożył się inaczej).


   Po kapitalnym biegu pojechałem z Małą odebrać pakiet na maraton. Dosłownie tryskałem dobrym humorem. A ten tylko się poprawił, kiedy zobaczyłem skład pakietu. Ostatnimi czasy mam dosyć minimalistyczne podejście. Uważam, że do pełni szczęści w pakiecie wystarczy chip i numer. Więc jak się nie cieszyć kiedy oprócz tego zobaczyłem koszulkę, kosmetyki, piwo, coś na ząb, wejściówkę na basen (ten sam na którym byłem rano :) ) i magnes na lodówkę.
   Samo expo mnie nie powaliło. Stosunkowo niewielkie, cieszące się raczej małym zainteresowaniem. Niemniej możliwość spotkania i zamienienia kilku słów z dwukrotnym Mistrzem Polski w maratonie - zawsze cieszy :)
   Mając już swój numer startowy pojechaliśmy prosto do domu. Pogoda była piękna więc szkoda było nie wykorzystać jej na grillowanie. Wiem, wiem - dieta kiełbasiana nie do końca jest wskazana na kilkanaście godzin przed biegiem. Tyle, że od pewnego czasu w moim życiu jest tak jak być powinno - bieganie jest tylko dodatkiem do całej reszty i nie warunkuje tego jak ta reszta wygląda.
   W niedzielę rano wciągnąłem owsiankę, skompletowałem strój i... byłem gotowy. Oczywiście wyprawa całą rodzinną jest już nieco większym przedsięwzięciem dlatego nastąpiły drobne obsunięcia :)

   Pod Amber Expo pojawiliśmy się około 45 minut przed startem. Niby trochę czasu jeszcze było, ale gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że połowę spędziłem w kolejce do toalety to wcale nie aż tak dużo. Swoją drogą miło zaskoczyłem się faktem, że o tak późnej porze ciągle był zapas papieru w toaletach.

   W ten niedzielny poranek byliśmy naprawdę prężną ekipą. Poza Mieszkiem i Patrycją była jeszcze Mała oraz Kamil i Wojtek. Z tym ostatnim planowaliśmy razem zawalczyć o 3:30. Kamil uznał, że dzisiaj będzie delektował się trasą kwadrans dłużej. Monika zaś w ogóle nie planowała biec. W planach miała jedynie harce z Mieszkiem w strefie zabaw dla dzieci.
   Punktualnie o 9:00 ruszyliśmy na trasę wraz z pierwszą falą zawodników. Czułem się nieźle. Po sobotnich bolączkach nie było śladu. Wynik parkruna motywował do walki. Wiedziałem, że do 25. - 30. kilometra spokojnie powinienem sobie poradzić. Ściana? Po takiej ilości wybieganych kilometrów spodziewałem się, że mogę boleśnie się z nią zderzyć, ale nie wyprzedzajmy.


   Początek był naprawdę wyśmienity. Tętno niskie, oddech spokojny, noga lekka. Tylko czego innego mógłbym się spodziewać. Wczoraj napierałem po 4:04/km, a dzisiaj zamierzałem biec jakieś 50 sekund wolniej. W zasadzie był to szybszy trucht.
   Pierwszy raz startowałem z Wojtkiem bark w bark, w dodatku biegłem po własnym podwórku, więc gadałem stosunkowo dużo. Głęboko wierzę, że nie przynudzałem :) 
   Wokół siebie zauważyłem sporo znajomych biegaczy. Część jedynie przemknęła koło nas. Podobnie jak jeden kolega, z którym się widuję niemalże cyklicznie na różnych biegach i niemal zawsze wygląda to tak, że odsadza mnie aż miło na starcie, a na metę dociera jak ja już jestem po prysznicu. Zgadnijcie jak było tym razem :) Tak, tak - bez zmiany :)
   A wracając do biegu to pierwsza piątka minęła nawet nie wiem kiedy. Zajęła nam dokładnie 24:36, a więc wszystko zgodnie z planem. 
   Z biegu przez główne miasto zapamiętałem głównie grupę kibiców w prześcieradłach. Zdecydowanie jedni z moich faworytów. Zresztą trzeba powiedzieć, że kibice naprawdę dopisali. Zaangażowanie szkół oraz klubów było ogromne. Morskie motywy przy Zielonym Rynku, doping SP60 czy ekipa Lechii - chapeau bas!
   Z profilu trasy wynikało, że największy podbieg czeka nas przy Zieleniaku. Tymczasem kiedy tam dotarliśmy ciężko było nawet dostrzec ten podbieg. Druga piątka zajęła nam 24:31.


   Gdzieś tam w międzyczasie odniosłem wrażenie, że Wojtek ma nieco cięższy oddech. Trochę to było dziwne, bo w nogach mieliśmy dopiero niecałą ćwiartkę biegu. Z ciekawości zapytałem jaką ma życiówkę. Okazało się, że nieco ponad 3:30, a więc dzisiaj walczył o jej poprawienie.
   Między 10. a 20. kilometrem trasa nie była zbyt urozmaicona. Tupaliśmy główną arterią Gdańska aż do samego Sopotu. Po drodze dogoniliśmy baloniki na 3:30. Na pierwszej dyszce podłączył się do nas debiutujący Grzesiek, który biegł z nami niemal do połowy dystansu. Biegło się fajnie i przyjemnie. Przynajmniej poza punktami odżywczymi, bo tam była istna masakra. Parokrotnie wbiegałem na punkt, że tak powiem - od zaplecza, bo z prawidłowej strony nie było szansy. Kilka punktów w ogóle ominąłem. Szkoda było wybijać się z rytmu. Oczywiście mogłem w każdej chwili odłączyć się od grupy i samemu pokonywać kilometry mając mnóstwo miejsca na punktach odżywczych. Wiedziałem jednak, że to kiepski pomysł. Jednym z moich ulubionych powiedzeń jest - pierwszą połowę podbiegnij głową, a drugą sercem. W przypadku maratonu z głową staram się biec nawet nieco więcej niż połowę.


   Tego dnia było to dokładnie 25 kilometrów. Gdzieś za połową nieco odskoczyłem od Wojtka, który stwierdził, że raczej nie dowiezie 3:30 do mety. Ja jeszcze chciałem powalczyć.
   Jak na ten etap biegu czułem się bardzo komfortowo. Tętno 158-160 bpm tylko to potwierdzało. Wiedziałem jednak, że dwa lata temu to właśnie na odcinku od ETC do Pomorskiej, w pojedynkę mierząc się z wiatrem, straciłem chyba najwięcej sił. I zgadnijcie co zrobiłem w tym roku...
   Tuż przed ETC pojawiła się Mała na rowerze. Stwierdziła, że potowarzyszy mi aż do mety jak będę chciał. Uznałem, że grupa nie jest mi już potrzebna. Wyskoczyłem przed baloniki. Biegło się nad wyraz dobrze. Niemniej ponownie po dobiegnięciu na Pomorską odczułem ile sił kosztowała mnie ta samotna wycieczka. 

   Pisząc o kryzysie nieco przekłamywałbym rzeczywistość, ale coś się zmieniło. O tym luzie z pierwszych 10 kilometrów nie było już mowy. Głowa lekko zaczynała stękać, dlatego około 30. kilometra zrobiłem szybką analizę. Oddech - w porządku. Nogi - (o dziwo) bez problemu. Czy miałem więc powody, aby zwalniać? No nie bardzo. Biegłem więc swoje.

   Pierwszą oznaką tego, że jest dobrze był fakt, że na 10 kilometrach odrobiłem blisko 6 minut, które traciłem na połówce do jednego ze znajomych. Kiedy w Parku Reagana dogoniłem najpierw Przemka, a później Waldka - byłem co najmniej zaskoczony. Do obu traciłem naprawdę sporo. Wiedziałem, że coś niedobrego musi się z nimi dziać, bo w normalnych okolicznościach mógłbym ich nawet w strefie mety nie zobaczyć. Aczkolwiek nie będę ukrywał, że podziałało to na mnie jak zastrzyk świeżej energii. Już nie zastanawiałem się kiedy mnie odetnie, kiedy walnę w ścianę. Jedyne o czym myślałem to... kiedy zacząć przyspieszać. 
   Już nawet podbieg w okolicach stadionu nie zrobił na mnie większego znaczenia. Byłem w lekkim transie. Wiedziałem, że muszę wbiec na wiadukt, potem dobiec do ronda, pokonać prostą do nawijki w Nowym Porcie, znowu rondo i później prosto na metę.
   Możliwość zwolnienia i niezmieszczenia się w 3:30 - nie było takiej możliwości. Na ostatnim kilometrze poprosiłem Małą, żeby chlusnęła mi ostatnim kubkiem wody w twarz i ruszyłem przed siebie. To właśnie po 40. kilometrze odnotowałem swój najlepszy tysiączek - 4:37. Ale czy miałem inne wyjście skoro tuż przed wbiegnięciem na ostatnią prostą usłyszałem, że "chłopaki z Pępowa biegają szybciej". Ktokolwiek to krzyknął - dzięki :)
   Ostatecznie na mecie zameldowałem się po 3 godzinach 27 minutach i 49 sekundach. I chciałbym coś sensownego napisać w ramach podsumowania tej, dość obszernej, relacji ale naprawdę nie wiem co. Szczęście, szczęście, szczęście - tylko to czułem na mecie. Nie był to bieg po życiówkę. Wynik też nie jest spektakularny. Jednak coś tam sobie założyłem i to założenie zrealizowałem. To jest mega motywujące. Chciałbym w tym miejscu podziękować kilku osobom bez których tego sukcesu, bo tak oceniam ten bieg, nie byłoby. Nie spodziewałem się, że można biegać lepiej biegając mniej. Do tego namówił mnie Mateusz (Fizjolab), pomógł ułożyć trening siłowy, kontrolował każdy progres i regres. Nie byłem do końca przekonany czy zda to egzamin, ale mu zaufałem. Dzisiaj twierdzę, że całe szczęście, że tak się stało. Przebiegłem maraton bez żadnych kryzysów biegając po około 50 kilometrów w tygodniu. I co ważne - zrobiłem to bez żadnych kontuzji. A z tym ostatnio różnie u mnie bywało. 


   Chciałbym też podziękować Małej, bo na trasie pomogła mi jak mało kto. Z nią u boku ten bieg był bułką z masłem :)
   No i choć na końcu to przede wszystkim dziękuję Mojej cudownej żonie i synkowi, bo jednak bez ich wyrozumiałości nici byłyby z tego biegania. Moje budziki dzwoniące w środku nocy i zwlekające mnie z łóżka, a przy okazji serwujące niejednokrotnie pobudkę całej reszcie mogły doprowadzić do szału. Nigdy jednak nie słyszałem złego słowa na ich temat. Zamiast tego, tak jak zawsze, na mecie czekał na mnie buziak. W zasadzie to teraz nawet dwa buziaki. Z tym, ze za jednego musiałem zapłacić medalem :)

PS: Grzechem byłoby nie wspomnieć o organizacji. Super oznaczona trasa, dobrze wymierzone kilometry, bogate punkty odżywcze - naprawdę ciężko jest się do czegokolwiek przyczepić. Wszystkich plusów nie jestem też w stanie wymienić, bo musiałbym pewnie dopisać drugi taki esej. Nie mogę jednak nie wspomnieć o wolontariuszach i kibicach. Jedyni i drudzy sprawiali, że zmęczenie odchodziło w zapomnienie. Tyle energii ile oni byli w stanie z siebie wykrzesać - kurczę naprawdę dałem z siebie dużo, ale koło nich to nawet nie stałem :) Dziękuję!

1 komentarz:

  1. Gratulacje za bieg, super że udało się zrealizować założenia. Maraton to dystans który za każdym razem uczy. Pozdrawiam i do zobaczenia na trasach www.rodzinawbiegu.pl

    OdpowiedzUsuń