Na skróty

26 sierpnia 2019

Szczęściarz ze mnie! - relacja z III Mistrzostw Polski Służb Mundurowych

   To miał być główny start tego sezonu. Pierwszy rodzinny wyjazd w Polskę na zawody szosowe. Rodzina przy trasie, mundurowy peleton i pełen ogień oraz walka o koszulkę. Tak - uważam, że jak ktoś startuje w mistrzostwach to po to, aby walczyć o to właśnie mistrzostwo. Takie przynajmniej ja mam podejście. Można (ponoć) startować bez chęci rywalizacji, robić towarzyski przelot. Ale nie na MP i to nie zależnie od tego czy są to MP rolników, kasjerów, lekarzy czy tramwajarzy. MP to MP i kropka.
   Specjalnie na ten start zostałem wyposażony w zestaw kół od Vinci Wheels Polska. Vinci Rapid 50mm z naklejoną szytką S-Works Turbo. Wierzcie lub nie - nieprzeciętny zestaw. Te koła niosły!
   Korzystając z oferty organizatora zdecydowaliśmy się na nocleg w Hotelu Koszary w Górze Kalwarii, gdzie pojawiliśmy się już w piątek.
   Co ciekawe w sobotę właśnie w GK odbywały się zawody kolarskie. Przez moment przeszło mi nawet przez głowę żeby wziąć w nich udział. Aczkolwiek zdrowy rozsądek wygrał. Wszystkie siły miały być wykorzystane w niedzielę, a dzień wcześniej zrobiłem jedynie lekki rozruch na trasie sobotnich zawodów, aby sprawdzić konfigurację sprzętu.

   Wszystko było na tip top. W sobotę krótki spacer z rodziną po Warszawie, później długi i spokojny sen, węglowodanowe śniadanie i do Warki! Rzecz jasna - po uprzednim odwiedzeniu placu zabaw, Mieszko by nie odpuścił :)
   Odbiór pakietu, espresso, rozgrzewka i na start! Tam bezsensowne przepychanki z organizatorem o to gdzie mamy się ustawić i jak już w końcu wszyscy zrozumieli co to znaczy "za pilotem" mogliśmy spokojnie wyczekiwać na wystrzał startera.
   Punktualnie o 12 byliśmy już na trasie! Delikatne problemy z wpięciem się w pedał i całe to ustawianie się dało mi całe g... Na szczęście tuż przed wyjazdem z rynku kątem oka dostrzegłem całą trójkę moich najukochańszych kibiców i spokój wrócił. Szybko dojechałem do czoła peletonu. A tam? No jakby inaczej - Bike You Up, Lew Lębork, STC Stargard. Czułem się dosłownie jak na Cyklo.
   Tyle tylko, że z większości teamów były jedynie pojedyncze osoby. Nikt nie kontrolował tego co dzieje się w peletonie. Trasa była płaska i wietrzna, a to nigdy nie sprzyja ucieczkom. Praktycznie każdy odjazd był puszczany, bo za chwilę bez wysiłku peleton dochodził harcownika bądź harcowników. Sam również zdecydowałem się na taką akcję, ale głównie dlatego, żeby móc bezpiecznie wejść w zakręt w Dębnowoli. 
   Przez kolejnych kilka kilometrów praktycznie nie schodziłem ze ścisłego czuba peletonu. Wiedziałem, że na 10. kilometrze będzie zakręt wysypany piachem, wiedziałem, że asfalt aż do 12. kilometra będzie kiepski. W głowie miałem jakiś tam plan na ten wyścig. Nie przewidziałem tylko jednego. Tego feralnego 17. kilometra.
   Po 12. jak wjechaliśmy na drogę krajową, piękny równy asfalt - schowałem się nieco z tyłu. Tam też byłem 4 kilometry później gdy odbiliśmy na południowy zachód. W tym momencie wiatr wiał w plecy, droga była równa i prosta. 
   I ni stąd ni zowąd usłyszałem z lewej strony "Ej KUR*** co Ty wyprawiasz!". Zdążyłem tylko pomyśleć, że na szczęście jadę skrajem prawej strony jezdni, a więc możliwie najdalej. I w tym momencie zobaczyłem jak ktoś wbija mi w przednie koło. Po chwili poczułem silne uderzenie w tył głowy (okazało się, że natarł na mnie asfalt :) ). Siadłem, złapałem się za głowę i czekałem aż ktoś wbije mi się w plecy. W momencie kraksy mieliśmy na liczniku 45 km/h. Na szczęście plecy udało się wybronić.
   Po kolejnych kilku sekundach peleton zaczął się zbierać. Szybko chwyciłem rower - mostek cały odrapany, owijka przetarta, Garmin przekrzywiony, koła.... Ej! Kurczę! Nie miałem Garmina. Patrzę co za rower trzymam w rękach - Trek. Dopiero po chwili dostrzegłem swojego Haibike'a na poboczu.
   Gdy peleton już ruszył zostaliśmy we trójkę. Straty - połamany obojczyk, połamany rower, połamany kask. Chyba więc wypada napisać, że miałem szczęście, że byłem tym ostatnim połamańcem. Tyle, że bez kasku, w porwanym stroju, zdartymi plecami, łokciami, biodrem i łydką nie miałem już ochoty na ściganie. Na tej trasie, na tym dystansie szanse na dogonienie peletonu były zerowe, a jak wspomniałem na początku na MP przyjechałem walczyć o koszulkę. W momencie kiedy nie było już na to szansy - nie było już sensu jechać dalej.
   Oczywiście musiałem dojechać na linię startu / mety. Wiedziałem, że Patrycja na pewno będzie się martwić jak nie zobaczy mnie w peletonie. Telefonu nie miałem więc... złapałem peleton z innego dystansu i na jego tyłach dokulałem się do mety.
   Z Warki nie przywożę koszulki. Małego tego - tracę nawet swoją koszulkę. Pech? Brak szczęścia? To zależy jak na to spojrzeć. Jestem poobijany, poobcierany, ale żywy i w jednym kawałku. Jakby tego było mało - rower jest nietknięty. To chyba nieźle. Biorąc wszystko pod uwagę śmiało mogę napisać, że w zasadzie to jestem SZCZĘŚCIARZEM :) A największe moje szczęścia musiały się trochę przeze mnie podenerwować. Mam nadzieję, że następnym razem im tego oszczędzę :)







 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz