Na skróty

22 października 2019

Partyzantka totalna! - relacja z "CX Part 1. - Znowu polujemy na Dzika!"

fot. Tomasz Ferenc
   Sezon szosowy w tym roku zakończyłem dość szybko, bo już 25. sierpnia podczas Mistrzostw Polski Służb Mundurowych. I w zasadzie tamta chwila, ten ułamek sekundy kiedy ktoś uderzeniem w moje koło posadził mnie na asfalcie zdecydowała, że z szosowym ściganiem poczekam do wiosny. Na szczęście mocno nie ucierpiałem, ale chwilę czasu potrzebowałem aby się otrzepać, dojść do siebie, wymienić sprzęt.  A jak już byłem w stanie znowu rywalizować to nadeszło zmiana aury, która zbiegła się z czasem zakupu nowej, przełajowej maszyny. I tak mając w perspektywie spędzenie na szosie kilku godzin w deszczu  i temperaturze oscylującej w okolicach zera wolałem objechać lokalne szutry. Żebyśmy się dobrze rozumieli - deszcz i mróz mi nie straszne. Niemniej moja szosa to  moja szosa - z niej nawet kurz się wycieram. Na myśl o tym, że miałbym ją taplać w błocie (poza zawodami - na zawodach to coś zupełnie innego :)) aż mnie ciarki przechodzą. A przełaj? Wiadomo - na treningu musi być pokryty konkretną ilością błota - inaczej się nie liczy!
Fot. Mateusz Kuchtyk
   No i właśnie - tym oto sposobem, nawet nie wiem kiedy - szosa wylądowała w pokrowcu, a jej miejsce na stałe zajął przełaj. Czyli ostatecznie - koniec sezonu. A jak koniec sezonu to wiadomo - roztrenowanie. Ok - w tym roku jakoś specjalnie nie trenowałem. Nie miałem planu treningowego, nie trzymałem się wyznaczonej ścieżki, nie określałem sobie konkretnych celów wynikowych. Jednak jakąś tam dyscyplinę wprowadzałem i w związku z tym roztrenowanie mi się należało. Miałem też trochę przedsięwzięć i zawirowań poza sportem, więc był to idealny moment na lekkie zluzowanie z rowerem. I tym oto sposobem w październiku siedziałem w siodle zaledwie kilka razy. Nie częściej pojawiałem się też na macie do pilatesu i jogi. No i to totalne rozprężenie zakończyłem... startem w zawodach....
   Tak, tak - dobrze czytacie. Nie robiłem nic i nagle postanowiłem wystartować w wyścigu przełajowym. A żeby podkreślić to nicnierobienie - dzień przed wyścigiem wróciłem z fantastycznej zabawy weselnej, z drugiego końca Polski :)
Fot. Monika Kaczmarek
   Mój plan na "CX Part 1. - Znowu polujemy na Dzika!"? Nie róbmy sobie jaj - pojechałem tam głównie zapoznać się z trasą, bo wiem, że będą kolejne edycje imprezy. Chciałem też poczuć lekką adrenalinę. Rywalizacja? Raczej nie - sam stanowiłem dla siebie wyzwanie i jak już miałbym z kimś rywalizować to raczej z sobą :)
   Przy śniadaniu zapytałem Mieszka czy nie chce wybrać się ze mną na zawody. Chciał - choć to wcale tak oczywiste nie było :) Dodał, że pojedzie, ale mam mu zabrać kask i jego rower. Nie zamierzał biernie czekać na tatę. Ciocia zgodziła się zostać opiekunką i taką 3-osobową ekipą zameldowaliśmy się na gdańskim Chełmie.
   Cała impreza choć miała charakter zabawy to została naprawdę świetnie przygotowana. Trasa była rewelacyjna, o czym przekonałem się już na jej objeździe. Nie było momentu na złapanie oddechu. Skakanie na rowerze, z rowerem w rękach, noszenie go, ostre zjazdy, podjazdy - cyclocross jest niesamowity. Czuję, że czas bez szosy minie bardzo szybko :)
   Bez formy, wyczucia roweru, i jakichkolwiek umiejętności w pokonywaniu przeszkód - ustawiłem się tam gdzie obecnie jest moje miejsce - na szarym końcu. Początek tego typu wyścigów wyglądał tak jak musiał wyglądać, szczególnie w przypadku ostatnich szeregów - trzeba było odstać swoje w kolejce przed pierwszymi przeszkodami :)
   Na szczęście dość szybko zrobiło się luźniej. Kiedy już wydawało mi się, że zaczynam się odnajdywać - utknąłem w lekkim zatorze, nie nabrałem prędkości i podczas przeskakiwania nad konarem dobiłem tylnym kołem. Efekt? Ciśnienie w tylnym kole z 2,5 bara zjechało do niecałego bara. Miałem mleko i ogromne chęci dalszej jazdy więc... dojechałem do miejsca, gdzie miałem najbliżej na parking i poleciałem po pompkę. Szybka akcja i w drogę. Drugie okrążenie było najszybszym w moim wykonaniu. Udało się dogonić kolegę z którym kończyłem pierwszą pętlę. Wydawało mi się, że jest już z górki.
   Niestety, błąd na 3 kółku. Wbiegałem po schodach, potknąłem się i trzymając rower na ramieniu uderzyłem przednim kołem w kant schodka. Mleko tryskało zewsząd - z jednego rantu, z drugiego rantu, z dziury w oponie. Znowu pobiegłem na parking - tym razem pompką poratował mnie Michał z DropBikes.pl. Pierwsza próba zakończyła się fiaskiem - mleko nie chciało zakamuflować efektów mojego błędu. W zasadzie byłem już pogodzony z zakończeniem wyścigu. Jednak po kilku minutach spróbowaliśmy znowu i.... eureka, trzyma! No więc ponownie wróciłem na trasę. 
   Gdybym pojechał się ścigać to pewnie już po pierwszym defekcie dałbym sobie spokój, ale tym razem zależało mi przede wszystkim na doświadczeniu. Zaliczyłem więc kolejne okrążenie - 4 i ostatnie tego dnia.
   Bawiłem się naprawdę świetnie, ale nie będę też ściemniał, że było lekko. Średnie tętno na poziomie blisko 180 bpm pokazuje nie tylko w jakiej dupie jestem z formą, ale również to, że nie oszczędzałem się. Co miałem to dałem, a na fajerwerki jeszcze przyjdzie czas :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz