Na skróty

28 sierpnia 2021

100-kilometrowa droga przez mękę.... - relacja z Cyklo Gravel Gdańsk 2021

Fot. Paweł Kamiński
    W zasadzie to większą część wyścigu zastanawiałem się czy napisać relację z dzisiejszej imprezy czy jednak sobie darować. Chcąc być z Wami szczery już w tym miejscu muszę wspomnieć, że to nie będzie normalna relacja, a raczej puszczanie w eter gorzkich żali i wylewanie frustracji. Jednak po pierwsze, żeby przejść z tym do porządku dziennego to sklecenie tych kilku zdań może pomóc. Po drugie, o ile jutro już będę chciał wyciągnąć wnioski z tej porażki to dzisiaj chce się po prostu mazać, wkurzać i tupać nogą (oczywiście tak delikatnie, żeby skurcze (tfu!) nie złapały).

   Niemniej od początku - udziału w Cyklo Gravel Gdańsk nie byłem pewien praktycznie do dnia wczorajszego. Mówiłem nawet Kamykowi, że zobaczę jak będę się czuł w piątek i podejmę decyzję po rejsie. No właśnie rejs - 5 dni na wodzie, bez roweru. Ogólnie nawet fajna sprawa, akurat noga powinna być świeża. Jest z tym tylko jeden problem - ile bym nie pił elektrolitów w trakcie - zawsze schodzę na ląd odwodniony. Aczkolwiek wczoraj stwierdził, że wszystko jest ok, zrobiłem 2-godzinny rozruch na szosie. Noga podawała, nie miałem więc wątpliwości, że rano melduję się na zawodach. Co prawda nienajlepszym pomysłem było wychylenie kilku piwek w piątkowy wieczór, ale pusty dom, bez żadnych współdomowników - rozumiecie :) Poza tym to nie jest żadna wymówka, bo schemat z małym piwkiem na rozluźnienie przerabiałem wielokrotnie - zawsze sprawdzał się idealnie.

   Rano obudziłem się przed budzikiem, około 4:15. Czułem się fatalnie, ale po zarwanej nocce i 4 poprzednich nocach na łódce, wcale mnie nie zdziwiło. Rytualne "śniadanie" w postacie smoothie, błonnika, oleju lnianego i zakwasu oraz ekstra naleśnik w moim mniemaniu miało wystarczyć za paliwo na pierwszą część wyścigu.

   Nie chcąc niczego zapomnieć - wszystko spakowałem na spokojnie dzień wcześniej. Rano tylko się ubrałem i wsiadłem do auta.

   Na miejsce dojechałem szybko, sprawnie i tak też wyglądał odbiór pakietu startowego. Kilka piątek, numer na kierownicę, tracker w kieszeń oczekiwałem na swoją kolej. Jestem Wam winien wyjaśnienie - start na CGG odbywał się w grupach. W mojej jechał m.in. Bartek i Paweł, więc wiedziałem, że może być to naprawdę przyzwoita jazda. Nastrój miałem bojowy. Do tego stopnia, że w zasadzie nie ukrywałem, że przyjechałem powalczyć o jak najwyższą pozycję nie wykluczając nawet zwycięstwa. Nie interesowała mnie przygoda, podziwianie widoków, koleżeńska przejażdżka. Zapisując się na zawody chcę wypruć sobie żyły za ja najlepszy wynik, walczyć do utraty tchu. Taki jest moje podejście do sportu. Kropka.

   Punktualnie o 7:00 Marcin zaprosił nas na trasę. Wiedziałem, że gadki Bartka o szacunku do dystansu i Pawła o chęci przeżycia po prostu przygody można traktować z lekkim przymrużeniem oka. Nie myliłem się - zaraz po wjechaniu do TPK delikatnie zaciągnąłem i grupa szybko została zredukowana do naszej trójki. Znam chłopaków, wiele kilometrów razem przejechaliśmy, wiedziałem, że ziewania nie będzie.

   Początek był kapitalny. Równe mocne tempo, żadnego oglądania się za siebie. Bartek co jakiś czas tylko sprawdzał ile mamy do grup przed sobą. A mieliśmy coraz mniej. Jechaliśmy mocno, ale średnie na poziomie 24 km/h, kazały myśleć, że wszystko jest pod pełną kontrolą. Przed tygodniem z Bodziem na szutrach napieraliśmy  >30 km/h i wszystko było ok. Czemu więc teraz miałoby nie być? Już spieszę z odpowiedzią....

   Lampa ostrzegawcza zapaliła się gdzieś koło 50 kilometra. Bardzo delikatnie i bez wpływu na jazdę - zaczęły mi się spinać mięśnie nóg. Skurcze? Już? Uznałem, że odpuszczę kilka zmian, wciągnę żel, popiję izotonikiem i na pewno wszystko będzie ok. Ha Ha Ha...

   Naiwniak ze mnie. Jakoś udawało się powstrzymywać co większe fale skurczy aż do 88 kilometra. Wtedy dosłownie wyrzuciłem rower spod siebie. Spacer, rozciąganie - nic nie pomagało. Chłopaki odjechali, a wraz z nimi nadzieja na... cokolwiek. W tym momencie co by się nie stało już czułem się przegranym. Może i bym zszedł z trasy, ale nienawidzę tego robić. Tak miałem na bieganiu i na rowerze też nic się nie zmieniło. Żadnego DNF.

   Liczyłem, że skurcze w końcu dadzą za wygraną. Miałem w końcu przed sobą 100 kilometrów do pokonania i 1000 metrów podjazdów. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało, że będą to podjazdy. Wiecie co to było? Podejścia. Każdą zasraną górkę musiałem pokonywać z buta - każde mocniejsze dociśnięcie pedała dosłownie rzucało mnie na ziemię z cholernym grymasem bólu. 1000 metrów podejście i wszystko z buta. Za każdym razem jak moja noga dotykała ziemi czułem pieprzone upokorzenie, złość. W dodatku nic nie mogłem z tym zrobić.

   Dobrze, że za Kartuzami dołączył do mnie na chwilę Daniel. Poratował elektrolitami, pokrzepił - naprawdę dzięki! Najgorsza była jednak bezsilność. Tętno spadało, głowa chciała napierać, a te cholerne skurcze odbierały całą nadzieję.

   Sytuacja nieco się poprawiła na 150. kilometrze. Uwierzyłem, że jeszcze może chociaż w końcówce ruszę jak należy. Przez 11-12 kilometrów żadnych skurczy - cud! Tyle tylko, że cud prysł jak mydlana bańka na niedokończonym moście w Kolbudach. Musiałem zsiąść z roweru i później przez dłuższą chwilę myślałem, że już na niego nie wsiądę, Pierwszy 3 próby zakończyły się fiaskiem. Udało się dopiero za 4 razem. Tyle tylko, że wyjazd z Kolbud to cholerny, długi podjazd, więc sami już wiecie.... butowanie.

   Miałem dość, miałem naprawdę dość. Na twarzy miałem wymalowany mix rozczarowania, frustracji i czystej złości ze zdecydowaną przewagą tej ostatniej. Numer który i tak ledwo już się trzymał pod koniec po prostu zerwałem i schowałem do kieszeni. W tamtym momencie przeżywałem dramat.

   Po wjeździe na stadion, szybko oddałem trackera i czym prędzej poleciałem do auta, schowałem rower i wyjechałem ze stadionu. 8 miejsce to nie dramat, ale nie po to dzisiaj przyjechałem. W Kartuzach cieszyłem się jak głupi z miejsca 21, ale tam nie liczyłem na walkę o zwycięstwo. Dzisiaj tak.

   A jak poszło chłopakom? Zgodnie z planem ogolili imprezę i zgarnęli dublet - pierwsze i drugie miejsce. Byli to jedynie zawodnicy z czasem poniżej 8 godzin! Szacuneczek Panowie! Chciałem, robiłem co mogłem, ale dziś to nie był mój dzień, mój wyścig! Jeszcze wrócę - mocniejszy i mądrzejszy ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz