Na skróty

3 lipca 2025

Najlepsze 100 wyścigowych kilometrów ever! - relacja z Varmia Gravel 2025

   
Kalendarz imprez gravelowych jest obecnie tak nabity, że można byłoby startować w zasadzie w każdy weekend w minimum dwóch wyścigach. Z jednej strony powoduje to, że wiele zawodów trzeba odpuścić. Z drugiej zaś - startuje się tylko w tych najlepszych. A nie wątpliwie do takich zaliczyłbym Varmię Gravel. Zresztą nie będę czarował - mam sentyment do tej imprezy, bo pochodzę z Warmii. Wyjazd do Majd to zawsze pretekst, żeby wrócić w rodzinne strony, odwiedzić rodziców. I choć każdego roku (startuję tutaj od pierwszej edycji w 2023) obiecuję sobie, że tym razem będę spał na miejscu, żeby nie tracić sił i czas na dojazdy to zawsze kończy się jeżdżeniem przez 4 dni z Lidzbarka i do Lidzbarka. Cóż - może za rok ;)

    A właśnie - napisałem 4, bo moim zdaniem, choć oficjalnie Varmia Gravel to 3 - etapowa zabawa, trwa tak naprawdę 4 dni. Tradycją już jest, że w czwartek odbywa się coffee ride na trasie piątkowej czasówki. Jest to świetna okazja, żeby poznać nie tylko trasę ale także samych organizatorów oraz kolegów z którymi będzie się rywalizowało. Choć na wyścigu są to rywale to rozjeżdżając się w niedzielę do domów żegnamy się z kolegami. Kolegami, z którymi przeżyliśmy fajną weekendową przygodę.     

    Tyle tytułem wstępu - przejdźmy do samego wyścigu! Etap 1 to jazda indywidualna na czas na dystansie nieco ponad 34km. Chcąc być jak najlepiej przygotowanym - wybrałem się na Warmię chwilę przed zawodami, żeby wspólnie z chłopakami z Bogdziewicz Team zapoznać się z trasami. Wiedziałem, że będzie szybko. Podglądałem na Stravie Radomira, który wygrał przed rokiem i widziałem, że obecną trasę pokonał w około 60 minut. Na podstawie jego przejazdu rozpisałem sobie czasy po których meldował się na poszczególnych kilometrach i taką karteczkę przykleiłem sobie do ramy. Przed rokiem straciłem do niego 11 minut, ale nie byłem za bardzo zadowolony ze swojej jazdy. Tym razem założyłem, że powinienem celować w czas około 65 minut.

    Punktualnie o 18:18 byłem już na trasie. Przed rokiem zacząłem zbyt spokojnie, więc tym razem - od startu full gas! Już po 700 metrach tętno przekroczyło 170bpm. O tym, że jadę mocno wiedziałem już po 3 kilometrach kiedy zauważyłem przed sobą zawodnika startującego minutę przede mną! 

    Pierwszy punkt kontrolny to zjazd z asfaltu do lasu na około 6,7km - około 55 sekund szybciej niż zakładałem. Byłem jednak mocno zagotowany. Pomagali kolejni mijani zawodnicy, których czerwone lampki działały na mnie jak płachta na byka. Jeszcze jedna, kolejna i jeszcze jedna. Wiedziałem też, że 2 minut po mnie startuje Mikołaj, który miesiąc wcześniej wygrał Sprint na Sudovii i dzień wcześniej zapowiedział, że będzie mnie gonił. Nie zamierzałem, na niego czekać.

    W połowie dystansu zameldowałem się po 31 minutach i 30 sekundach. Miałem jednak świadomość, że druga część jest zdecydowanie szybsza i nawet mimo ogromnego zmęczenia powinienem pokonać ją szybciej. I pokonałem - zameldowałem się ostatecznie na mecie po 61 minutach i 10 sekundach! Średnia prędkość 33,4 km/h, średnie tętno 170 bpm. Przed dwoma laty równie intensywna jazda zaprowadziła mnie w okolice podium. W tym roku wystarczyło to jedynie na zamknięcie TOP10. Poziom imprezy wyraźnie poszedł do góry i to nawet pomimo faktu, że samych uczestników było ponad 3 razy mniej niż w 2023 roku i dwa razy mniej niż przed rokiem.

    Jednak miejsce miejscem - to zależy tylko i wyłącznie od poziomu rywali. Ze swojej jazdy byłem zadowolony i do drugiego, najdłuższego etapu podchodziłem optymistycznie nastawiony. Może nie nastawiałem się na szturm na podium (na czasówce najlepsi pojechali około 5 minut szybciej!), ale pewności siebie mi nie brakowało. Po objeździe trasy wiedziałem, że na samym początku będziemy mieli dość wąski i możliwe, że błotnisty podjazd w lesie. Strasznie nie chciałem już tam zakończyć swojej przygody z najszybszą grupą. Tak więc nie było innej opcji - po starcie wysunąłem się na czoło i przez pierwsze 4 kilometry w ogóle nie schodziłem ze zmiany. Dopiero kiedy zrobiło się nieco szerzej spróbowałem złapać oddech i... od razu musiałem reagować na przyspieszenie. Na 6. kilometrze skręcamy do lasu i... kilka osób próbuje odjechać. Kasuję akcję i czujnie jadę z przodu. W zasadzie nie zjeżdżam dalej niż na 3-5 pozycję.

    Chwilę później, na zjeździe przyspiesza lider wyścigu. Robi się niewielka dziura. Nienawidzę zjazdów, boję się ich, ale tego dnia staram się nie myśleć. Ładuję ile mogę. Zdaje sobie sprawę, że muszę dawać z siebie znacznie więcej niż on, ale nie kalkuluję. Dochodzę, ze wszystkimi na kole i wychodzę na zmianę. Wiem, że za chwilę pojawi się zjazd, a na szybkich zjazdach - lepiej być na samym przodzie - tam jest zdecydowanie najbezpieczniej.

    Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, ale chwilę później zaczęło się NAJLEPSZE 100 KILOMETRÓW mojego ścigania na rowerze. Na zmianę wyszedł Patryk, który przed rokiem był 2 zawodnikiem w GC. Po chwili dałem mu zmianę i okazało się, że zrobiła się dziura. Wszyscy najmocniejsi patrzyli trochę po sobie, a my zaczęliśmy powiększać przewagę. Dość szybko straciliśmy kontakt wzrokowy z grupą. Pracowaliśmy cały czas zgodnie. Nie wiem jak Patryk, ale ja musiałem dawać z siebie wszystko! To była jazda w stylu napisu na moich butach - albo grubo albo wcale! 

    Kilka kilometrów później myślałem, że jest już po akcji, bo za plecami zobaczyłem kask... Na szczęście okazało się, że na solo odjechał jeszcze Cyprian i dołączył do nas. Jazda 3 na 12 to nie były wyrównane szanse, szczególnie, że w tej 12 jechało całe podium imprezy, ale... j***ć to! Liczyła się tylko ta akcja, poza jazdą tu i teraz nic nie miało znaczenia. Żadne kalkulacje, żadne przeliczanie. Trzeba było ładować ile sił w nogach.

    Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale przez kolejne 2,5h jechałem z niemal identyczną prędkością jak dzień wcześniej na czasówce! I gdzieś tam w trakcie pojawiły się jakieś delikatne objawy tego, że mogą zacząć się problemy ze skurczami. Powiedziałem sobie jednak, że dzisiaj nie będzie żadnego oszczędzania - albo grubo albo wcale!

    Miałem świadomość, że jestem pierwszy do zerwania z naszej grupy, dlatego na samym początku podjazdu na Gietrzwałd wyszedłem na zmianę. Udało się. Kolejny podjazd w okolicach 100 kilometra już mnie jednak pokonał. Tam puściłem koło i... w zasadzie zakończyłem wyścig.

    O ile do tego czasu jechałem swój najlepszy wyścig w życiu to ostatnie 50 kilometrów są zdecydowanie wśród najgorszych wyścigowych kilometrów. Skurcze atakowały coraz mocniej, w pewnym momencie musiałem zejść z roweru, żeby się nie przewrócić. Jakby tego było mało... pomyliłem trasę i dołożyłem sobie 1,5-kilometrową wycieczkę na strzelnicę myśliwską...

    Ostatecznie na mecie zameldowałem się ze stratą 17 minut do zwycięzcy i 16 do moich kolegów z ucieczki, którzy zostali dopadnięci w ostatniej chwili przez 4-osobową pogoń! W GC spadłem zaś na 12 pozycję i ostatniego dnia w zasadzie mogłem skupić się na podziwianiu krajobrazów :)

    Chociaż Szafran, autor tras, wspomniał na starcie, że ten etap będzie płaski i szybki to z objazdu trasy wcale nie wynikało, żeby on był taki łatwy i przyjemny. A o brak przyjemności postanowił zadbać już od startu Radomir. Niepocieszony klęską poprzedniego dnia (20 minut straty do lidera) zdecydował się na atak od pierwszych metrów! Oczywiście zupełnie to zignorowałem, rzuciłem nawet w żartach tekst do Grześka, że może się zabieramy ;) 

    Niestety grupa stwierdziła, że Radomir na własnym podwórku jest zbyt groźny, żeby go odpuścić. Na pierwszych 20 kilometrach wykręciliśmy średnią prędkość przeszło 35 km/h. A nie były to płaskie kilometry, bo w tym czasie odnotowaliśmy 176m w pionie. Nie byłem tego dnia w stanie tak jechać odpadłem na podjeździe w Orzechowie. Nogi po poprzednim dniu zupełnie nie chciały kręcić. O ile mocne jednostajne tempo jeszcze tolerowały o tyle skoki mnie odcinały.

    Wcześniej z grupy odpadł Grzesiek i pomyślałem, że jak mam jechać sam to lepiej poczekać na niego i zmusić się jeszcze do pracy. W końcu to wyścig, a nie kolarstwo romantyczne! Musiałem przekonać jeszcze do tego głowę i nogi.

    Na telefonie sprawdziłem jaką stratę ma Grzesiek i spokojnie jechałem i czekałem na niego. Minęło ledwie 10 minut i już jechaliśmy po zmianach. Plan był prosty - mocno i równo pracować, a na mecie przekonać się co z tego wyjdzie. Tutaj nie ma co się rozwodzić - fajna równa jazda po zmianach bez żadnych przygód i problemów.

    Za połową dogoniliśmy Emila, a ku pewnemu zdziwieniu w samej końcówce zgarnęliśmy do towarzystwa Radomira. W końcówce zabawiliśmy się jeszcze w sprint i na mecie zameldowałem się po równo 9 minutach za peletonem. Średnia na poziomie 30 km/h na tej trasie wstydu nie przynosi. Dwa lata temu, meldując się na podium imprezy, zakończyłem etap na niemal identycznej trasie dojeżdżając w grupie ze średnią 31 km/h. W zasadzie niewiele traciliśmy jadąc głównie we dwóch.

    Ostatecznie imprezę kończę na 12 pozycji i na wszystkie pytania czy jestem zadowolony odpowiadam - nie wiem. Z jednej strony moje liczby nie są złe. Moc, prędkość, tętno - wszystko się zgadza. Może waga nie była moich sprzymierzeńcem, ale nad tym najłatwiej popracować. Za to miejsce finalnie zajmuje najgorsze ze wszystkich edycji. Co tu dużo mówić - skończyłem w połowie stawki. Jedynym pocieszeniem jest fakt, że to była cholernie mocna stawka. Panowie - rywalizacja z Wami to była czysta przyjemność. Kłaniam się w pas i liczę, że jeszcze nie raz się spotkamy. Pierwsza okazja już we wrześniu w Mikołajkach!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz