Wtorkowy bieg miał być pierwszym treningiem po niedzielnej długiej, a nawet wyjątkowo długiej, wycieczce biegowej. Muszę przyznać, że trochę się obawiałem o formę swoich nóg. Prawdę mówiąc miały prawo być obolałe po ponad 4 godzinach biegania. A licząc razem z chodzeniem uzbierało się tego nieco więcej niż 8 godzin. Jednak mimo, że miały do tego prawo, to z tego prawa nie skorzystały :)
Budzik zadzwonił punktualnie o godzinie 3:45. Kwadrans później siedziałem w łóżku z kubkiem świeżo parzonej kawy oraz miską owsianki. W tej drugiej dokonałem ostatnio pewnych, drobnych modyfikacji. Otóż pestki dyni zastąpiłem siemieniem lnianym. Nie chcę popaść w monotonię.

Zakładając buty usłyszałem jakieś poruszenie za drzwiami. Okazało się, że tato również wychodzi właśnie na trening. A skoro w planach miałem jedynie spokojny rozruch nie widziałem żadnych przeciwwskazań aby pobiegać razem. W końcu, jak to się mówi - w kupie siła.
Tato ma "swoją" 10-kilometrową pętlę i dlatego, gdy latamy we dwójkę, to lecimy jego trasą przez 7,5 kilometra. Następnie ja się odłączam i gnam w stronę Gildehaus, gdzie po dobiegnięciu do 10. kilometra zawracam i do pokonania mam jeszcze "piątkę".
Również we wtorek wyglądało to w ten sposób. Pierwsze 7,5 tysiączka minęło jak z bicza strzelił. A w związku z tym, że czas dłuższy się najbardziej do połowy to i druga część biegu minęła dość szybko.
Tempo może i nie było zabójcze. Jednak biegałem, cieszyłem się tym biegiem. Sprawiał mi on cholerną przyjemność. A czy nie o to w tym wszystkim chodzi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz