Wczorajszym treningiem zakończyłem jeden z bardziej pracowitych tygodni w tym roku. Tydzień obfity w kilometry. Mimo, że pogoda nie do końca sprzyja jakimkolwiek aktywnościom, może poza pływaniem, udało się pokonać 181 kilometrów oraz 158 metrów. Na ten dystans złożyło się 5 treningów biegowych (nieco ponad 105 kilometrów) oraz 1 trening rowerowy (niecałe 76 kilometrów).
Cieszy kolejna setka biegowa. A jeszcze bardziej cieszy fakt, że udało się w ramach tej setki zrobić kilka ciekawych treningów.
W środę przebiegłem 17 kilometrów w II zakresie. Dzień później wszedłem na tartan i machnąłem kilka przebieżek. Nie zaniedbałem także treningów sprawnościowych. Udało mi się, zgodnie z planem, dwukrotnie zmobilizować do pompek, brzuszków i innych wygibasów pozornie nie mających wiele wspólnego z bieganiem.
Jednak najbardziej zadowolony jestem z weekendu. Dwa biegi, 60 kilometrów i kilka prób charakteru.
W sobotę chciałem zaliczyć bieg w terenie. W związku z tym, że w ostatnich tygodniach testuję Salomony S-LAB Sense Ultra 4, staram się minimum raz w tygodniu wybrać na bieg krosowy. Tyle, że o ile do tej pory katowałem te buty w TPK, czyli raczej górzystych warunkach. O tyle tym razem zamierzałem dowiedzieć jak SU4 poradzą się w czasie dłuższego biegu po płaskim terenie na gruntowej, aczkolwiek utwardzonej, drodze.
Razem z żoną wybrałem się do Lidzbark Warmińskiego. Tyle, że do samego LW autem dojechała tylko Pati. Ja wysiadłem w Ornecie, na początku ścieżki rowerowej szlakiem kolejowym. Dobiec do domu musiałem, wjechać na ścieżkę po mnie byłoby raczej ciężko. Taka motywacja naprawdę pomaga w nieodpuszczaniu :)
Nie do końca wiedziałem jakie tempo chciałbym utrzymywać. Było dość ciepło - ponad 25°C w cieniu nie zachęcało do wariacji. Niemniej zacząłem naprawdę mocno - 4:41, 4:27, 4:22. Oj to nie mogło się dobrze skończyć. Czułem, że tego dnia mogę po prostu tego nie wytrzymać. Zwolniłem.
Zdecydowałem, że polecę II zakres - a więc będę utrzymywał tempo poniżej 5:00/km. Najpierw chciałem tak pobiec dychę, a później jeszcze kawałek i jeszcze kawałek. Ostatecznie leciałem tak, aż do Bobrownika, gdzie po pokonaniu 22 kilometrów skończyła mi się całkowicie woda i czułem, że dałem ciała w kwestii nawadniania.
W Bobrowniku zaleciałem do jedynego mijanego domu. Poprosiłem o wodę, a Pan który mi otworzył podał mi butelkę gazowanej Oazy. Grzecznie powiedziałem, że wolałbym zwykłej kranówki. Jakież było moje zdziwienie, gdy powiedział, że nie ma sprawy, ale muszę sobie sam... napompować! Okazało się, że owy człowiek czerpał wodę ze studni znajdującej się przed domem, na której zamontowana była stara pompa ręczna. Old school! Nigdy nie miałem okazji z tego korzystać. To był mój kolejny "pierwszy raz" w czasie treningu :)
Po 22 kilometrach, średnio po 4:49/km, resztę dystansu pokonałem już w miarę spokojnie. Łącznie wyszło tego dnia nieco ponad 27 kaemów. A przecież była to dopiero sobota.
W niedzielę wstałem z lekko obolałymi łydkami. Oczywiście nie tak jak po pierwszym treningu w SU4, ale jednak nieco je czułem.
Zaraz po wstaniu okazało się, że nie zadbałem o takie rzeczy jak jogurt czy banan i czeka mnie powrót do przeszłości i owsianka na mleku, na gorąco. Fajnie było po dłuższej przerwie spróbować takiej wersji.
Jednak to nie był koniec nawiązań do przeszłości tego dnia. Otóż dałem ciała pakując się - nie wziąłem żadnych innych butów poza SU4, a wokół Lidzbarka niespecjalnie jest gdzie zrobić wycieczkę biegową w terenie. Musiałem więc sięgnąć po stare Asicsy. Ostatni raz biegałem w Nimbusach jeszcze w 2013 roku :)
Stare, sprawdzone śniadanie, takie same buty to i trasa musiała być klasyczna! Wybrałem się więc na podbój warmińskich jezior - Symsar oraz Blanki. Tym razem założenia od początku biegu miałem jasne - staram się jak najdłużej utrzymywać pracę serca <150 bpm. Wiedziałem, że czeka mnie sporo czasu na biegowej ścieżce, że pogoda mnie nie oszczędzi, a od połowy będę leciał głównie nieosłoniętym asfaltem. Nie zamierzałem znowu fundować sobie autodestrukcji. Chciałem zaliczyć fajną wycieczkę biegową.
I faktycznie - pierwsza dycha nawet nie wiem kiedy mi minęła. Sporo osłoniętych od słońca fragmentów, przyjemnie dmuchający w twarz wiatr - bajka.
Nim się obejrzałem byłem już w Surytach, a chwilę później w Blankach. Tam zaplanowałem wizytę w sklepie. Zabrałem ze sobą jedynie pół litra wody i bez wizyt w spożywczaku ciężko byłoby ukończyć bieg. Niestety nie przewidziałem jednego - zamknięty. Po raz kolejny musiałem liczyć na pomoc lokalnej ludności i po raz kolejny się nie zawiodłem! Napiłem się, polałem i napełniłem bidony.
Taki sam manewr powtórzyłem 9 kilometrów w Medynach. Jednak końcówka i tak nie należała do najprzyjemniejszych. Dosłownie gotowałem się. Termometry w cieniu pokazywały 26-27°C. Na słońcu zaś było piekło. No i te słynne łaty drogowe ze smoły, które przyklejały się do butów...
W domu zameldowałem się po 2 godzinach 53 minutach i 3 sekundach, w czasie których pokonałem 32 kilometry oraz 586 metrów. Co do tętna, to do 23. kilometra udawało się realizować założenia. Później jeszcze przez 2-3 kilometry nie było najgorzej, ale przez ostatnie 6-7 kilometrów nie myślałem już o niczym innym jak o dotarciu do domu. Średnie tętno na całym treningu wyniosło 146bpm i z tego jestem zadowolony. Powolutku do przodu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz