Na skróty

8 sierpnia 2015

Witamy w piekle... biegowym piekle!

   Długo lato kazało nam na siebie czekać. Owszem mieliśmy kilka ciepłych, a nawet gorących, dni, takich jak chociażby weekend, gdy startowałem w Kretowinach i Przodkowie. Jednak w gruncie rzeczy ten, kto zdecydował się na lipcowy wypoczynek nad polskim morzem ma prawo czuć lekkie zawód. Niemniej jest szansa, że sierpniowy urlopowicze będą się smażyć w Polsce niczym w ciepłych krajach. Jeżeli ktoś lubi, no i ma możliwość, smażyć się na słońcu to od kilku dni ma ku temu mnóstwo okazji. Po cichu liczyłem, że fala upałów skończy się, jak poprzednio, po 2-3 dniach. Ale nie! Od tygodnia mamy drugą Hiszpanię. A takie temperatury niekoniecznie sprzyjają bieganiu....
   Pierwszy raz zostałem brutalnie sprowadzony na ziemię już na pierwszym w tygodniu treningu, we wtorek. Jednak winę za to biorę w całości na siebie. To ja popełniłem faux pas chcąc poprawić rekord na najtrudniejszej trasie po jakiej kiedykolwiek biegałem - pętli tatrzańskiej w Koszalinie. Temperatura wynosząca ponad 30 stopni to nie jest temperatura na rekordowe bieganie. Ja mimo to spróbowałem i zamiast dobrego treningu ledwo dokulałem się do domu po 7 kilometrach.
   Mało tego - dzień później znowu dokręciłem. Zamiast rozbiegania machnąłem 5 kilometrów BNP kończąc w tempie 4:08/km. A następnie dokręciłem 7 kilometrów w II zakresie. 
   Zwolnić udało mi się dopiero w czwartek. Choć i tak 5:05/km przy tej temperaturze niekoniecznie można nazwać pierwszym zakresem intensywności. 
   A prawdziwe upały miały się zacząć dopiero w weekend. Dokładnie wtedy kiedy ja miałem zacząć prawdziwe bieganie.
   W sobotę musiałem nieco zmodyfikować godzinę treningu. Rano musiałem pojawić się w Lublewie i dopiero około 10:15 znalazłem chwilę na bieganie. Długo się nie zastanawiałem nad trasą. Decyzja była aż nadto oczywista - biegnę z Lublewa do Pępowa. 
   W aucie wskoczyłem w biegowy strój, wciągnąłem batona Agisko, na plecy wrzuciłem bukłak z wodą i butelkę z izotonikiem. Wystartowałem! Pierwsze dwa kilometry prowadziły z górki. W dodatku to był początek, a ja miałem ogromną ochotę tego dnia na bieganie. Efekt? Poniosło mnie i po 9 minutach i dwudziestu kilku sekundach rozpocząłem już kilometr numer 3.
   Szybko prysł gdzieś mój entuzjazm. Nad głową ani jednej chmury. Lampa aż miło. Jęzor na brodzie, tętno jak pod koniec interwałów, dobijało do 170 bpm. 
   Po dobiegnięciu do Kolbud miałem dość. Byłem przewidujący i ubezpieczyłem się na taką ewentualność. Jeszcze zanim ruszyłem umówiłem się z żoną, że jak mnie odetnie albo najzwyczajniej w świecie nie będę chciał biec dalej - zadzwonię, a ona po mnie przyjedzie. Swoją drogą czyż nie jest kochana? :)
   Miałem w nogach 4 kilometry i cholera już mi się nie chciało. Tyle, że głupio było dzwonić tak szybko. Postanowiłem dać sobie szansę. W sklepie kupiłem butelkę wody i izotonika. Naturalnie  - prosto z lodówki. Tego mi było trzeba. Chęci wróciły. Wiedziałem, że efekt nie potrwa długo, ale i tak chciałem z tego skorzystać.
   Miałem przed sobą około 2- albo 3-kilometrowy podbieg. Ten skurczybyk nawet przy idealnych warunkach jest przekleństwem tej trasy. Dzisiaj zaś był... jej najlepszą częścią. Owszem było w górę, dyszałem strasznie. Jednak biegłem w końcu schowany w cieniu.
   Chciałem dobiec do Łapina i zadzwonić po moją Pe. Kiedy jednak już się do niego zbliżałem ktoś do mnie krzyknął - Brawo, to dopiero jest kondycja. I co miałem teraz przerwać ten bieg? Gremlin wskazywał 6,5 kilometra. Do dychy już coraz bliżej i to właśnie dycha stała się moim celem.
   Systematycznie co jakiś czas stawałem w cieniu, uzupełniałem płyny, polewałem się wodą. Biegając w takim upale nie ma co robić z siebie chojraka. Mam jedno zdrowie - spadnie temperatura, wzrosną prędkości, a póki co dbam o zdrowie.
   Dycha, na którą tak czekałem wybiła na obrzeżach Przyjaźni. Jednak i tym razem zdecydowałem, że jeszcze chwilę się wstrzymam z telefonem. Postanowiłem, że dobiegnę do sklepu w centrum wsi, znowu zaopatrzę się w zestaw woda + izo i wtedy podejmę decyzję.
   Już jak o tym myślałem wiedziałem jak to się skończy. Głowa zlana zimną wodą, gardło spłukane zimnym izo - na kilka minut zapał powrócił. Niemniej miałem już powoli dość. Ta temperatura mnie zabijała, a chciałem zachować jeszcze nieco sił na niedzielę.
   Po pokonaniu 13 kilometrów zadzwoniłem do Pati. Umówiliśmy się w Lniskach i... raptownie przyspieszyłem. To był taki zryw na koniec. Śmiałem się w duchu, że to tak specjalnie, aby się zmęczyć, żeby Pati nie myślała, że się obijałem :)
   Po pokonaniu blisko 15 kilometrów zatrzymałem się i zaczekałem na swoją żonkę na przystanku. Byłem zadowolony. Co prawda nie dobiegłem do domu, ale dawno już nie trenowałem w takich warunkach. Jest fajnie, jestem usatysfakcjonowany, a to jest najważniejsze :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz