Już za miesiąc odbędzie się kolejna edycja Maratonu Warszawskiego. Tego samego, na którym debiutowałem przed trzema laty. To właśnie na mecie tego biegu zostałem maratończykiem. I to właśnie na płycie Stadionu Narodowego usłyszałem pamiętne "TAK" od mojej małżonki.
No i właśnie - mimo, że tak wiele pozytywnych wspomnień wiąże się z tym biegiem, to (o ile dobrze pamiętam) nigdy nie napisałem relacji z 34. PZU Maratonu Warszawskiego. Owszem - wspominałem i opowiadałem kilkukrotnie o tym biegu, ale relacji nie napisałem. A to już chyba ostatnia szansa, póki jeszcze coś pamiętam :)
Pamiętam, że start w Warszawie zaplanowałem na długo przed biegiem. Rozmawiałem z kolegami - maratończykami i wielu z nich wybierało się właśnie do stolicy. Okazja była szczególna - metę zlokalizowano bowiem na nowo powstałym Stadionie Narodowym! To zachęcało i kusiło! No i zapisałem się.
W ramach sprawdzenia się poleciałem dwa tygodnie wcześniej półmaraton w Olsztynie w niecałe 1:30. Patrząc teraz na ten czas plany na stolicę miałem bardzo zachowawcze - 3:30. Taki jednak plan przyświecał mi przez cały okres przygotowań. Chciałem zacząć z myślą o takim czasie i ewentualnie później przyspieszać. Dziś zapewne próbowałbym zmieścić się w 3:10 - 3:15. Tyle, że dziś mam już w nogach kilkanaście tysięcy kilometrów więcej i kilka dobrych oraz parę bardzo kiepskich, biegów za sobą.
Do Warszawy pojechaliśmy we trójkę - z Pati i Małą. Swoją drogą Monika także miała zadebiutować na królewskim dystansie :) W sobotę po południu zameldowaliśmy się na Stadionie Narodowym po odbiór pakietów. Plany związane z Expo mieliśmy oczywiście ogromne, a skończyło się tak jak można było przewidzieć - szybko odebraliśmy numerki i pojechaliśmy pociągiem do cioci, gdzie mieliśmy spać. Niemniej na Expo wróciliśmy jeszcze wieczorem. Chciałem poczuć tę atmosferę wielkiego, biegowego święta. A takową było czuć w całym mieście, a im bliżej stadionu tym bardziej.
W związku z tym, że mieszkanie cioci do wielkich nie należy, a zjechało się tyle gości, każdy musiał znaleźć dla siebie kąt do spania. Ja uwiłem sobie posłanie na podłodze tuż pod łóżkiem piętrowym, na którym spała Pati. Długo nie mogłem zasnąć. Stresowałem się zarówno debiutem w maratonie jak i... oświadczynami. Nie bardzo wiedziałem jedynie co zrobić z pierścionkiem. Nie chciałem z nim biec, a Mała też uczestniczyła w biegu, więc nie mogła mi go przetrzymać. Musiałem... dać go Pati. Z tym, że wcześniej skrupulatnie go zapakowałem w dość duże pudełko i powiedziałem, że to jest "moja nagroda za przebiegnięcie maratonu" :)
Gdy zadzwonił budzik na dworze było jeszcze ciemno. Pamiętam, że plątałem się po kuchni usiłując przygotować sobie owsianki i przy okazji nie obudzić wszystkich wkoło. Oczywiście niespecjalnie mi się to udało :)
Jeżeli dobrze pamiętam start zaplanowano na godzinę 9:00. Tymczasem my pojawiliśmy się pod Stadionem Narodowym dwie godziny wcześniej. To był debiut - wszystko musiało być na tip top. Wolałem mieć na wszystko zapas czasu.
Przed startem spotkaliśmy się jeszcze z kolegą z Gdańska - Łukaszem. Tak mi się przynajmniej wydaje :) Kojarzę jak stoimy pod bramą stadionu, ale nie jestem pewien czy to na pewno ta impreza biegowa :)
Do strefy startowej wszedłem o 8:56:58 - taka przynajmniej jest godzina utworzenia zdjęcia :) No i jak już mówimy o strefie - właśnie odpaliłem sobie zdjęcia z 34. MW i okazuje się, że zająłem miejsce w strefie... 3:15 :) Czyli jednak już wtedy dobrze kombinowałem :)
Zapewne przed startem jeszcze usłyszałem Czesława Niemena i jego Sen o Warszawie. Zapewne były też ciekawe przemówienia, a ktoś znany nacisnął spust pistoletu startowego. Tego jednak nie pamiętam. Pamiętam jedynie, że ruszyliśmy i że od początku biegło mi się bardzo przyjemnie. Na pierwszych kilometrach było dość bardzo gęsto i pewnie dlatego odnotowałem nieco wolniejsze czasy. Od 3. tysiączka robiłem już jednak swoje.
Wiele z samego biegu nie pamiętam. Jednak kilka momentów utkwiło mi w pamięci. Pamiętam kiedy przy stadionie Polonii cieszyłem się, że w końcu zawracamy :) Chociaż akurat bieg przez Starówkę był jednym z ciekawszych etapów. Wtedy jednak jeszcze nie wiedziałem jak bardzo może się dłużyć 19 kilometrów po niemal prostej drodze na południe :)
Jednak najgorsza rzecz wydarzyła się jeszcze przed 20. kilometrem. W jednej chwili zmieniło się wszystko - pojawił się paskudny ból nogi. Z perspektywy czasu uważam, że to po prostu któryś z mięśni postanowił się zbuntować. Zresztą z powodu podobnych problemów musiałem, dwa lata później, przerwać debiutancki bieg ultramaratoński.
Maratonu jednak nie przerwałem. Miałem dwie opcje - zejść z trasy, zapisać się na Poznań Maraton, który miał się odbyć za dwa tygodnie, albo zacisnąć zęby i odpuszczając walkę o czas dobiec do mety i oświadczyć się właśnie tego dnia. Przez moment się wahałem. To był krótki moment. Po chwili już zastanawiałem się jak będą wyglądały oświadczyny na Stadionie Narodowym.
Strasznie nie mogłem się doczekać kiedy w końcu zaczniemy się zbliżać do mety zamiast ciągle od niej oddalać. A no i jeszcze ten 30. kilometr i osławiona w maratońskim światku - ściana. Osobiście nigdy w nią nie wierzyłem. Biegałem na treningach po 40 kilometrów i z niczym takim się nie mierzyłem. Byłem głęboko przekonany, że jeżeli będę dobrze przygotowany to żadnej ściany nie będzie. No i faktycznie - po minięciu 30. kilometra niewiele się zmieniło. Tyle, że w tym wypadku kiepsko, przynajmniej z nogą, było już i przed tym 30. kilometrem. Niemniej ciągle nie wierzę w ścianę. Jak ktoś uczciwie trenuje to nie ma się czego obawiać. A że będzie boleć - każde zwycięstwo rodzi się w bólach.
A końcówka - Aleje Ujazdowskie, Plac Trzech Krzyży, Powiśle, Most Poniatowskiego - pamiętam jakbym był tam wczoraj. Najpierw modlenie się w duchu, aby tylko dobiec do mety. A później już chłonięcie atmosfery, dopingu. Każdy krok przybliżał mnie do mety, którą już widziałem. Miałem już Stadion Narodowy na wyciągnięcie ręki.
Końcówka była zdecydowanie najszybszym fragmentem biegu. A moment wbiegania na stadion zapamiętam chyba do końca życia. Tam chyba nie było aż tak wielu ludzi, ale ja się czułem jakby stadion był pełny i wiwatował na moją cześć. Coś niesamowitego!
Ostatecznie metę przekroczyłem po 3 godzinach 22 minutach i 5 sekundach. Ale miałem jeszcze jedną misję do wykonania... Zanim obszedłem wszystko wokół - wyjście ze strefy wcale nie było takie łatwe :) - zgarnąłem jeszcze pojemniczek zupy pomidorowej i dwie łyżki. Po chwili dobiegła do mnie Pati. Poprosiłem ją, aby dała mi to co dla mnie trzymała i zaprowadziłem ją na środek płyty stadionu - tak jak zaplanowałem. W drodze wypakowałem pudełko z pierścionkiem. Nie przewidziałem tylko jednego. Pierwsza próba klęknięcia skończyła się... skurczami i wywrotką :) Dopiero za drugim razem udało się klęknąć i zadać chyba najważniejsze pytanie w życiu. Po chwili usłyszałem - TAK! Mogłem w końcu spokojnie odetchnąć. W tym właśnie momencie wypad do stolicy mogłem uznać za udany w 100%! Do Gdańska wracałem już jako maratończyk i z narzeczoną!
PS: Oświadczyny oczywiście uczciliśmy wspólnym posiłkiem w postaci pomidorowej - wiedziałem co robiłem biorąc dwie łyżki :)
PS2: Mała dobiegła do mety po 4 godzinach 43 minutach i 1 sekundzie. Tak bardzo jej ten wynik nie zadowolił, że już rok później śmigała maraton.... godzinę szybciej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz