Taką miałem minę jak spojrzałem na Gremlina po biegu |
Chyba każdy z nas odpowiadał (lub zadawał) na pytanie - jaki jest wg Ciebie najlepszy but biegowy? Producentów, modeli jest cała masa. A biegaczy i ich upodobań jeszcze ze dwa razy więcej. Jeden woli takie z większą ilością amortyzacji. Inny chce mieć całe kolorowe. Jeszcze inny szuka możliwie najlżejszych.
Niemniej jest taki moment kiedy każdy z nich na wyżej zadane pytanie odpowie tak samo. Jest to moment kiedy w nasze ręce trafia karton z nowymi butami do biegania. W tym właśnie momencie to te buty, które znajdują się w środku są tymi najlepszymi, przy których każde inne wypadają co najmniej blado. I choć później, kiedy pojawią się pierwsze ślady kurzu, pierwsze obtarcia na podeszwie, może się okazać nasze cuda mają kilka wad to i tak na pierwszych biegach z miejsca możemy sobie odjąć kilkanaście sekund od zakładanego tempa.
Nie inaczej było ze mną i nowymi Skechersami. Tym razem zdecydowałem się na model GoRun 4. Niski (4mm) drop i niewielka różnica w wadze (+ ok. 6g) w stosunku do GoMebów przekonały mnie, żeby dać im szansę. Długo na nie czekałem, ale wczoraj w końcu trafiły pod moje drzwi. Naturalnie debiut zaplanowałem już na kolejny poranek!
Jaki trening miałem tego dnia w planach? No cóż - biegowy. To jedyne co wiedziałem. W ostatnim czasie staram się stawiać na jakość, a nie ilość. Biegam mniej kilometrów niż jeszcze nie tak dawno. Za to więcej u mnie II i III zakresu czy biegów z narastającą prędkością.
I którąś z tych jednostek chciałem zrobić dzisiaj. Jutro być może wystartuję w ParkRunie, dlatego nie chciałem wypruwać flaków.
Wciągnąłem Skechersy i ruszyłem na dobrze mi znaną, 10-kilometrową trasę. Pierwsza myśl była taka, aby zacząć spokojnie i skończyć na II zakresie.
Niby proste, ale jak zaczynam od 4:49/km, a noga podaje jak należy to później ciężko wyhamować. Na drugim kilometrze specjalnie nie podkręcałem, ale trasa zrobiła się bardziej płaska i efektem tego było 4:36.
Tempa nie kontrolowałem w trakcie biegu. Wartości odczytałem dopiero w domu. Na treningu leciałem na samopoczucie.
Widocznie czułem się bardzo dobrze, bo już na 3. tysiączku podkręciłem tempo na 4:21. W tym momencie już tętno zaczęło się kręcić w okolicach 160 bpm. A to oznacza, że jeszcze nie było spiny, ale o ziewaniu też nie było mowy.
To co najlepsze zostawiłem jednak na końcówkę. Od 4. odcinka leciałem już poniżej magicznej dla mnie bariery 4:16/km. Najpierw 4:12, a potem jeszcze mocniej. W tym momencie zawarłem z sobą układ - nie wymiękam, trzymam to do 8. kilometra, a ostatnie dwa tysiączki to będzie już rozbieganie i schłodzenie.
Głowa musiała zaakceptować propozycję, bo kolejne 4 kilometry pokonałem w 16:19. Końcówka to już była walka. Tętno 170-180 bpm i napieranie. Zbiegi, podbiegi, wiatr, krawężniki - nic się nie liczyło. Wmówiłem sobie, że samym ziewaniem na treningach formy się nie zbuduje i poskutkowało. Dałem radę!
Osiem kilometrów pokonałem w 34:17, z czego najlepsza piątka wyszła w 20:31! No to jak na bieg z narastającą prędkością w moim wykonaniu - nie mam na co narzekać. Średnie tętno 161 ud/min - pięknie! Można śmiało budować formę! Powolutku i do przodu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz