fot. Rafał Obłuski |
Do ostatniej chwili wahałem się czy wybrać się na Wycieczkę Biegową Niebieskim Szlakiem TPK organizowaną przez Agatę czy pobiegać po Kaszubach. Miałem ogromną ochotę na szuranie w grupie. Tym bardziej, że wiedziałem że nie będą to zawody kto szybciej tylko spokojny trucht.
To co przemawiało na niekorzyść niebieskiego szlaku to kwestia logistyczna. No i oczywiście nieszczęsne kolano. Zresztą gdyby z nim wszystko było ok to i transport na bieg z biegu nie stanowiłby problemu :) Tyle, że nie jest. Ja przynajmniej nie mam do niego pełnego zaufania. Dopóki muszę się z nim obchodzić jak z jajkiem (proszę bez skojarzeń) to nie powiem, że wszystko gra i buczy. Nawet pomimo tego, że biegam.
Wczoraj wieczorem podsumowałem wszystkie za oraz przeciw i chwilę później już szukałem autobusu, który zawiezie mnie do Wrzeszcza na SKM.
fot. Teresa Pietrzak |
Autobus miał pojawić się o 7:04. W zasadzie to musiał się o tej pojawić, bo inaczej bym na pewno nie zdążył. Pobudkę zaserwowałem sobie o 5:30. Dzień zacząłem tak jak każdy inny - owsianka i kawa. Uwielbiam ten śniadaniowy zestaw!
Dzień wcześniej przygotowałem sobie biegowy strój. Uwzględniłem oczywiście, że może być zimno. Z tym, że nie sądziłem, że aż tak! Poranek przywitał mnie 17-stopniowym mrozem. Szybko zapadła decyzja, że założę dodatkową parę leginsów. Co prawda nigdy nie miałem na sobie 2 par. Ale co tam - zawsze musi być ten pierwszy raz. Dwie pary leginsów, dwie pary skarpet, bluzka termoaktywna, bluza, kurtka, czapka, komin i oczywiście... łapawice. Nienawidzę mieć skostniałych rąk!
Około 6:50 tzw. buziak na udany trening i ogień na przystanek. Autobus się nie spóźnił i pół godziny później spotkałem pierwszą część biegowych wariatów, którzy zamiast smacznie spać w ciepłym łóżku postanowiła ganiać skoro świt po zamarzniętym lesie.
Podróż kolejką minęła naprawdę szybko. Nic dziwnego - było miło, ciepło, wesoło. Chwilę przed 8 wysiedliśmy na Kamiennym Potoku w Sopocie. To właśnie tam zaczynał się nasz niebieski szlak.
Dołączyło do nas jeszcze kilka osób i w sumie utworzyła się naprawdę liczna grupka. W sumie naliczyliśmy około 30 pozytywnych wariatów.
Po około 15-minutowym grupowaniu się - ruszyliśmy. Luźno, lekko, spokojnie. Już na początku musieliśmy zmierzyć się z konkretnym podbiegiem.
Od pierwszego kroku miałem problem - cholernie (naprawdę cholernie) marzły mi stopy. W pewnym momencie zacząłem się nie na żarty zastanawiać czy nie grozi mi jakieś odmrożenie. Chciałem nawet zatrzymać się, zdjąć buty i ogrzać je dłońmi. Jednak ciągle odwlekałem zabieg w czasie.
Po około 2 kilometrach jedna stopa chyba przywykła. Było już naprawdę ok. Miałem nadzieję, że i druga zaraz odpuści jak tylko zda sobie sprawę, że nie odpuszczę.
Na 3. kilometrze zapadła decyzja, że dzielimy się na grupę biegnącą nieco szybciej i tę lecącą spokojniej. Razem z Zibim, Arkiem, Piotrkiem i kilkoma innymi znajomymi zabrałem się z tą pierwszą. Pomyślałem, że szybciej się dogrzeję.
Wycieczki mają to do siebie, że przeważnie nikt nie kontroluje tempa, a czas mija głównie na rozmowach. Nie inaczej było i tym razem. Wiadomo - nowy rok to i nowy sezon biegowym. Było więc o czym dyskutować.
W międzyczasie, tak jak przewidywałem, lewa stopa odpuściła. Teraz już było niemal idealnie. Mogłem skupić się tylko na biegu.
No i właśnie chyba z tej radości tak odpłynąłem, że nie zauważyłem odbicia w prawo. A że biegłem na czele to wyprowadziłem kilka osób w pole. Trzeba było wracać. Na szczęście szybko wróciliśmy na właściwe tory.
Po około 10,5 km pojawiliśmy się na Pachołku. Tam zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. W zasadzie była to prawdziwa uczta - różne smakołyki, ciepła herbata oraz inne napoje rozgrzewające ( :) ). Nie mogło także odbyć się bez sesji fotograficznej. Na Pachołku zrobiliśmy w sumie chyba najwięcej zdjęć.
Pojawił się jednak problem - kolano. KUR***. Wszystko było ok, w czasie biegu nic nie czułem, a tutaj się zatrzymałem i czuję, że mnie boli. Zginam - jest ok. Stoję - boli. Chciałem zakończyć wycieczkę w tym momencie, ale do Wrzeszcza na PKM musiałbym zasuwać miastem jeszcze spory kawał. Zdecydowałem więc, że polecę ze wszystkimi i odłączę się na Matarni, aby tam wsiąść do pociągu. Oczywiście o ile kolano pozwoli.
Na szczęście pozwoliło. W Gdańsku dołączył do nas Janek. Z nim też zamieniłem kilka zdań o planach biegowym na przyszły rok. Janek jest niezniszczalny. Ja nie wiem skąd on bierze siły na te biegi. Pytam się go czy jedzie na Rzeźnika. A on odpowiada, że jedzie - na cały tydzień. I w sumie to miał w planach wystartowanie w biegu na 100 kilometrów, Rzeźniku na Raty i Rzeźniczku. Jednak ostatecznie z Rzeźnika na Raty, razem z Hanią, zrezygnowali. Normalnie biegowe maszyny :)
Od Pachołka na Matarnię trasa czas mijał jak z bicza strzelił. Po drodze zmierzyliśmy się z największym tego dnia podbiegiem. Widziałem, że Piotr poleciał przodem i niewiele myśląc pobiegłem za nim. Też chciałem wbiec!
Przynajmniej tak mi się wydawało na dole. Już po pokonaniu 1/3 podbiegu miałem zgoła odmienne zdanie. Ale patrzę przed siebie - Piotr naciera. No to w sumie byłoby jakoś tak głupio odpuścić. Na szczycie myślałem, że wypluję płuca. Na szczęście nie tylko mi ta górka dała popalić. A więc nie ma dramatu :)
Chwilę później byliśmy już w okolicach Słowackiego, gdzie grupa poleciała w swoją stronę, a ja w swoją. Kiedy doleciałem na przystanek Gremlin pokazywał dystans 18 kilometrów i 622 metry. Był to mój najdłuższy bieg od listopada. Zmartwiło mnie jednak to kolano. Na szczęście w domu, w czasie rozciągania ani później, już było ok.
Chciałbym wszystkim podziękować za wspaniałą zabawę. Wymieniać oczywiście wszystkich nie będę (no może poza Zibim - Zibi dzięki ;) ), żeby nikogo nie pominąć. Fajnie było się spotkać, wspólnie pobiegać i o bieganiu pogadać. Do następnego razu!
gratulacje !! pozdrawiam
OdpowiedzUsuń