Na skróty

3 stycznia 2016

Bo temperatura nie jest dla mnie żadną wymówką

fot. Rafał Obłuski
   Do ostatniej chwili wahałem się czy wybrać się na Wycieczkę Biegową Niebieskim Szlakiem TPK organizowaną przez Agatę czy pobiegać po Kaszubach. Miałem ogromną ochotę na szuranie w grupie. Tym bardziej, że wiedziałem że nie będą to zawody kto szybciej tylko spokojny trucht. 
   To co przemawiało na niekorzyść niebieskiego szlaku to kwestia logistyczna. No i oczywiście nieszczęsne kolano. Zresztą gdyby z nim wszystko było ok to i transport na bieg z biegu nie stanowiłby problemu :) Tyle, że nie jest. Ja przynajmniej nie mam do niego pełnego zaufania. Dopóki muszę się z nim obchodzić jak z jajkiem (proszę bez skojarzeń) to nie powiem, że wszystko gra i buczy. Nawet pomimo tego, że biegam.

   Wczoraj wieczorem podsumowałem wszystkie za oraz przeciw i chwilę później już szukałem autobusu, który zawiezie mnie do Wrzeszcza na SKM. 
fot. Teresa Pietrzak
   Autobus miał pojawić się o 7:04. W zasadzie to musiał się o tej pojawić, bo inaczej bym na pewno nie zdążył. Pobudkę zaserwowałem sobie o 5:30. Dzień zacząłem tak jak każdy inny - owsianka i kawa. Uwielbiam ten śniadaniowy zestaw!
   Dzień wcześniej przygotowałem sobie biegowy strój. Uwzględniłem oczywiście, że może być zimno. Z tym, że nie sądziłem, że aż tak! Poranek przywitał mnie 17-stopniowym mrozem. Szybko zapadła decyzja, że założę dodatkową parę leginsów. Co prawda nigdy nie miałem na sobie 2 par. Ale co tam - zawsze musi być ten pierwszy raz. Dwie pary leginsów, dwie pary skarpet, bluzka termoaktywna, bluza, kurtka, czapka, komin i oczywiście... łapawice. Nienawidzę mieć skostniałych rąk!
   Około 6:50 tzw. buziak na udany trening i ogień na przystanek. Autobus się nie spóźnił i pół godziny później spotkałem pierwszą część biegowych wariatów, którzy zamiast smacznie spać w ciepłym łóżku postanowiła ganiać skoro świt po zamarzniętym lesie.
   Podróż kolejką minęła naprawdę szybko. Nic dziwnego - było miło, ciepło, wesoło. Chwilę przed 8 wysiedliśmy na Kamiennym Potoku w Sopocie. To właśnie tam zaczynał się nasz niebieski szlak.
   Dołączyło do nas jeszcze kilka osób i w sumie utworzyła się naprawdę liczna grupka. W sumie naliczyliśmy około 30 pozytywnych wariatów.
   Po około 15-minutowym grupowaniu się - ruszyliśmy. Luźno, lekko, spokojnie. Już na początku musieliśmy zmierzyć się z konkretnym podbiegiem.
   Od pierwszego kroku miałem problem - cholernie (naprawdę cholernie) marzły mi stopy. W pewnym momencie zacząłem się nie na żarty zastanawiać czy nie grozi mi jakieś odmrożenie. Chciałem nawet zatrzymać się, zdjąć buty i ogrzać je dłońmi. Jednak ciągle odwlekałem zabieg w czasie.
   Po około 2 kilometrach jedna stopa chyba przywykła. Było już naprawdę ok. Miałem nadzieję, że i druga zaraz odpuści jak tylko zda sobie sprawę, że nie odpuszczę.
   Na 3. kilometrze zapadła decyzja, że dzielimy się na grupę biegnącą nieco szybciej i tę lecącą spokojniej. Razem z Zibim, Arkiem, Piotrkiem i kilkoma innymi znajomymi zabrałem się z tą pierwszą. Pomyślałem, że szybciej się dogrzeję.
   Wycieczki mają to do siebie, że przeważnie nikt nie kontroluje tempa, a czas mija głównie na rozmowach. Nie inaczej było i tym razem. Wiadomo - nowy rok to i nowy sezon biegowym. Było więc o czym dyskutować.
   W międzyczasie, tak jak przewidywałem, lewa stopa odpuściła. Teraz już było niemal idealnie. Mogłem skupić się tylko na biegu. 
   No i właśnie chyba z tej radości tak odpłynąłem, że nie zauważyłem odbicia w prawo. A że biegłem na czele to wyprowadziłem kilka osób w pole. Trzeba było wracać. Na szczęście szybko wróciliśmy na właściwe tory.
   Po około 10,5 km pojawiliśmy się na Pachołku. Tam zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. W zasadzie była to prawdziwa uczta - różne smakołyki, ciepła herbata oraz inne napoje rozgrzewające ( :) ). Nie mogło także odbyć się bez sesji fotograficznej. Na Pachołku zrobiliśmy w sumie chyba najwięcej zdjęć.
   Pojawił się jednak problem - kolano. KUR***. Wszystko było ok, w czasie biegu nic nie czułem, a tutaj się zatrzymałem i czuję, że mnie boli. Zginam - jest ok. Stoję - boli. Chciałem zakończyć wycieczkę w tym momencie, ale do Wrzeszcza na PKM musiałbym zasuwać miastem jeszcze spory kawał. Zdecydowałem więc, że polecę ze wszystkimi i odłączę się na Matarni, aby tam wsiąść do pociągu. Oczywiście o ile kolano pozwoli. 
   Na szczęście pozwoliło. W Gdańsku dołączył do nas Janek. Z nim też zamieniłem kilka zdań o planach biegowym na przyszły rok. Janek jest niezniszczalny. Ja nie wiem skąd on bierze siły na te biegi. Pytam się go czy jedzie na Rzeźnika. A on odpowiada, że jedzie - na cały tydzień. I w sumie to miał w planach wystartowanie w biegu na 100 kilometrów, Rzeźniku na Raty i Rzeźniczku. Jednak ostatecznie z Rzeźnika na Raty, razem z Hanią, zrezygnowali. Normalnie biegowe maszyny :)
   Od Pachołka na Matarnię trasa czas mijał jak z bicza strzelił. Po drodze zmierzyliśmy się z największym tego dnia podbiegiem. Widziałem, że Piotr poleciał przodem i niewiele myśląc pobiegłem za nim. Też chciałem wbiec! 

   Przynajmniej tak mi się wydawało na dole. Już po pokonaniu 1/3 podbiegu miałem zgoła odmienne zdanie. Ale patrzę przed siebie - Piotr naciera. No to w sumie byłoby jakoś tak głupio odpuścić. Na szczycie myślałem, że wypluję płuca. Na szczęście nie tylko mi ta górka dała popalić. A więc nie ma dramatu :)
   Chwilę później byliśmy już w okolicach Słowackiego, gdzie grupa poleciała w swoją stronę, a ja w swoją. Kiedy doleciałem na przystanek Gremlin pokazywał dystans 18 kilometrów i 622 metry. Był to mój najdłuższy bieg od listopada. Zmartwiło mnie jednak to kolano. Na szczęście w domu, w czasie rozciągania ani później, już było ok.

   Chciałbym wszystkim podziękować za wspaniałą zabawę. Wymieniać oczywiście wszystkich nie będę (no może poza Zibim - Zibi dzięki ;) ), żeby nikogo nie pominąć. Fajnie było się spotkać, wspólnie pobiegać i o bieganiu pogadać. Do następnego razu!

1 komentarz: