Praktycznie co sobotę czytałem tego rodzaju wpisy na portalach społecznościowych. Mnóstwo znajomych z biegowych ścieżek spędza niemal każdy sobotni poranek w identyczny sposób. Jaki? Piątka w Parku Reagana w ramach parkrun.
Kiedyś również ja częściej zaglądałem na gdańskie Przymorze. Na początku 2013 roku zaliczyłem 6 takich biegów. Udało mi się wówczas uzyskać swój PB na dystansie 5 kilometrów.
Jeżeli chodzi o biegowe cyferki to sezon 2013 naprawdę dobrze mi się kojarzy. Życiówki na wszystkich dystansach - od 5km do maratonu. W dodatku w ciągu roku pokonałem 5331 kilometrów w nieco ponad 425 godzin, co dało średnie tempo 4:47/km! Jak teraz na to patrzę to wydaje mi się to kosmiczne :)
Od 2013 roku wiele się u mnie zmieniło. Zarówno w bieganiu jak i poza nim. Już nie jestem studentem, kawalerem. Nie bawię się w skrupulatne ważenie wszystkiego co jem, począwszy od gumy orbit. Nie zabijam się o wyniki. Bieganie (i w ogóle sport) zeszło na dalszy plan.
Nie zmienia to jednak faktu, że ciągle biegam. A to co było w parkrunie fajne to nie tylko to, że mogłem szlifować kolejne życiówki. Przede wszystkim mogłem się spotkać ze znajomymi. Miałem ochotę walczyć z czasem - walczyłem. Chciałem jedynie pogadać - leciałem spokojnie.
Trochę mi tego musiało brakować skoro na początku obecnego roku postanowiłem ponownie wybrać się do Parku Reagana.
Wybrałem się raz i... dzisiaj ponownie tam wróciłem. Pewnie byłbym także przed tygodniem gdyby nie obowiązki służbowe.
Nie wiem czy ja tak dobrze pobiegłem, czy wolontariusze tak dobrze zmierzyli mi czas :) |
Tym razem miałem wszystko skrupulatnie zaplanowane. Z łóżka zerwałem się już około 5:30. Póki co możemy się jeszcze z Pati wcześnie kłaść spać, dlatego wstawanie przed 6 nie stanowi najmniejszego problemu. W zasadzie to nawet to lubię. Mam więcej czasu i nie muszę się nigdzie spieszyć.
Na śniadanie zjadłem... No co ja mogłem zjeść :) Czy owsianka smakowała? Gdyby mi nie smakowała nie jadłbym jej niemal codziennie przez ostatnie 4,5 roku :)
W małym szoku byłem kiedy spojrzałem na termometr. Skubaniec pokazywał ponad 8°C. Normalnie wiosna!
Nawet przez moment nie rozważałem leginsów. Spodenki 3/4 w zupełności wystarczały. Do tego longsleeve, klubowy Singlet i mogłem ruszać. Aaa wróć! Jeszcze buziak na szczęście od ciężarnej żonki :) Teraz mogłem ruszać.
Jak zawsze dałem sobie zbyt duży zapas czasu i na miejscu pojawiłem się chwilę po 8:30. No nic - nie byłem sam, a widok znajomych twarzy pozwalał być pewnym, że czas szybko minie.
Po wczorajszych treningach nogi nie dość, że podmęczone to jeszcze paskudnie poobcierane. Zabiegi z plastrami na niewiele się zdały. W dodatku ten przeklęty pośladek! Cała nadzieja w adrenalinie.
Chwilę przed biegiem zamieniłem kilka słów z Kamilem i mogłem zacząć odliczanie. Chciałem pobiec mocno, ale bez żyłowania się i wypruwania flaków o każdą sekundę.
Skechersy znowu dały radę! |
Pamiętając sytuację sprzed 2 tygodni ustawiłem się nieco z boku, ale blisko przodu, aby nie musieć znowu przebijać się. Założyłem, że w granicach 10-20 miejsca powinienem się zakręcić więc nie muszę ustawiać się za 50 uczestników.
Punktualnie o 9:00 Andrzej wydał komendę START i 156 biegaczek i biegaczy ruszyło przed siebie.
Trasę znam na pamięć. Nic nie mogło mnie zaskoczyć, a jednak miejscami miękki piasek tym razem mocno odcisnął na mnie piętno. Po pierwszej prostej rzuciłem okiem na zegarek i szybko w głowie wyliczyłem, że lecę tempem około 3:35. Zakładałem, że pierwszy kilometr będzie nieco mocniejszy, ale żeby aż tak. W tym momencie pomyślałem dlaczego tak szybko straciłem ochotę na dalszy bieg i zacząłem sapać jak lokomotywa. To przez to zabójcze tempo.
Ależ podcięło mi skrzydła to co wyświetliło się na ekranie Gremlina po pierwszym tysiączku. Faktycznie pokazał dwie trójki i piątkę - tylko nieco w innej kombinacji - 3:53.
Ok, biegłem mocno, ale nie powinienem się czuć tak jak się czułem. Normalnie jakbym dostał obuchem w głowę. Za chwilę wyprzedziła mnie grupa 4-5 biegaczy. Wśród nich Wojtek z Pawłem, z którymi ostatnio z powodzeniem rywalizowałem. Zacząłem się zastanawiać czy aby na pewno moje ostatnie zachwycanie się wzrostem formy nie było zbyt wczesne.
Na pokonaniu drugiego kilometra potrzebowałem 4 minut i 2 sekund. Kurczę - całkiem nieźle. Poleciałem tylko 2 sekundy wolniej niż zakładałem. Mało tego - udało się kogoś wyprzedzić. To nie wszystko - nikt mnie nie wyprzedził na tym odcinku.
A po biegu - wiadomo - kawa z Zibim, Gwidonem i Kamilem. |
Kolejny tysiączek, znowu po piachu i... trzymam tempo. Ponownie 4:02/km! Samopoczucie fatalne, ale tempo bez tragedii. Uczepiłem się grupki biegaczy przede mną. Udało mi się przeskoczyć kilka pozycji.
Na 4. tysiączku zanotowałem nieznaczny spadek tempa - 4:03. Za to ostatni kilometr to był już majstersztyk. Nie tyle mówię o tempie, ale ogólnie o jego przebiegu.
Biegliśmy z Arturem i Szymonem we trójkę. Prowadził Andrzej, tuż zanim leciał Szymon, ja na końcu. Chłopaki lecieli lewą stroną, ja w pojedynkę prawą. Podjąłem próbę wyprzedzenia. Szybka kontra i ponownie zostałem z tyłu. Czułem jednak, że mam jeszcze siły na zerwanie się w końcówce. Schowałem się więc i cierpliwi czekałem do ostatniego nawrotu i 200-metrowej prostej.
Najpierw na nawrocie wyprzedziłem Szymona, a później pięknie walczyliśmy z Arturem. Na tych 200 metrach leciałem takimi susami, o jakie bym się nawet nie podejrzewał. Wg Gremlina notowałem tam tempo w okolicach 2:50/km :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz