To miała być naprawdę rewelacyjna niedziela. Ze sportowego punktu widzenia miałem dopracowane wszystko w najmniejszych szczegółach. Plan miałem ambitny - pobudka o 6:30, dwie godziny później pociąg do Gdańska, a dalej autem do Gdyni na City Trail. Powrót - naturalnie biegiem. Taki kompromis pomiędzy fajnymi zawodami i wycieczką biegową :)
Jest takie powiedzenie - miłe złego początki. No i podobnie było w tym przypadku. Pobudka planowo. Wstałem nawet kilka minut przed budzikiem. Po cichutku wyślizgnąłem się do kuchni, aby przygotować sobie śniadanie. Jakie? Chyba nie muszę pisać - kawa + owsianka. Jeżeli tylko mam wybór - nie ma opcji, abym nie zjadł takiego zestawu.
Dokładnie wszystko sobie poukładałem. Około 8:00 wskoczyłem w biegowy strój, zgarnąłem buziaka od żony i poleciałem na PKM. Pociąg podjechał punktualnie, na czas dowiózł mnie do Wrzeszcza. Wszystko szło jak po maśle.
Po wczorajszym parkrunie czułem, że lekko nadwyrężyłem jakiś mięsień bądź ścięgno, bo lekko czułem pośladek. Nie był to jednak ból, którym zawracałbym sobie głowę.
We Wrzeszczu spotkałem się z Mała, a chwilę później dołączyliśmy do Bartka. Około 9:30 pojawił się Zibi z Gwidonem i całą piątką ruszyliśmy na podbój miasta położonego na północ od Sopotu.
Dzisiejszy poranek był chłodny. Szczególnie, że od rana miałem na sobie jedynie strój biegowy. Dlatego nie uśmiechało mi się czekanie ponad godzinę na start. No ale cóż - miałem inne wyjście? No nie miałem, więc czekałem.
Na szczęście zebrała się większa grupa znajomych. Agata cyknęła kilka fotek, Zibi pojeździł na tyłku. Innymi słowy - działo się sporo. Czas więc szybko minął.
Niespecjalnie się rozgrzałem i to był chyba błąd. Trochę truchtania, kilka skipów, skłonów itp to przy panującej pogodzie zdecydowanie za mało. Ale o tym miałem przekonać się później.
Chłopaki ostrzegali, że trasa jest wyjątkowo trudna. Zalegający śnieg i lód stanowiły nie lada wyzwanie.
Szybko mogliśmy się o tym przekonać. Do tej pory nie wiem jak utrzymałem się na nogach na pierwszych 500 metrach ostrego zbiegu. W dodatku ludzie jakby nie widzieli panujących warunków i nie znali profilu trasy. Sam biegłem o wiele za szybko. Rozpocząłem po 3:57/km, czyli dokładnie tak jak wczoraj na płaskim jak stół parkrunie, a mimo to miałem wrażenie, że jestem w połowie stawki.
O ile wczoraj czułem głód biegania i biegło mi się naprawdę przyjemnie. O tyle dzisiaj walczyłem z sobą. Szczerze to nie czułem żadnego ciśnienia. Mało tego - nie za bardzo chciało mi się nawet biec.
Już od pierwszego zbiegu odezwał się pośladek. Jednak w ferworze walki - nie zwróciłem na to uwagi.
Po szalonym, otwierającym kilometrze dalej miało być nieco spokojnie. W końcu na podbiegach liczba sprinterów zdecydowanie maleje. Zapał gaśnie w oczach z każdym kolejnym metrem pnącym się w górę.
Niemniej mi również tempo mocno spadło. Każda próba wyprzedzania kosztowała niesamowicie wiele sił. A i tak między Bogiem a prawdą to do tego wyprzedzania niespecjalnie się paliłem. Czułem w nogach te wszystkie, ostatnie treningi.
Najtrudniejsze 2. i 3. kilometr pokonałem w 9:47. Patrząc na poprzednie moje biegi na tej trasie to dzisiaj zdecydowanie najsłabiej poszedł mi ten fragment. Mógłbym się tłumaczyć, że noga grzęzła w śniegu i w ogóle podłoże było wymagające. Jednak przede wszystkim zabrakło mi świeżości do dobrego biegu.
Na 4. tysiączku nieco odżyłem. Ale dalej to nie było to. Nie cieszyłem się biegiem. Dawałem z siebie tyle na ile było mnie stać. Tyle, że na zbyt wiele stać mnie nie było.
Dopiero na ostatnim odcinku zmobilizowałem się i nieco jeszcze szarpnąłem. Próbowałem też powalczyć na podbiegu. A na ostatniej prostej zaserwowałem sobie jeszcze mocną przebieżkę :)
Ostatecznie na mecie zameldowałem się po 22 minutach i 24 sekundach. I generalnie mogę być zadowolony, bo przed kilkoma miesiącami zanotowałem tutaj czas ponad 40 sekund gorszy. Jednak, wiem że stać mnie na lepsze bieganie. Aczkolwiek jestem spokojny - przyjdzie czas wiosną, aby to udowodnić.
Ale co tam City Trail. Przecież to miał być dopiero początek niedzielnego biegania. I pewnie by był... gdyby nie ból w pośladku. O ile na biegu adrenalina nie dopuściła do głowy bólu. O tyle teraz miałem już problemy nawet z chodzeniem. Podjąłem próbę, dobiegłem wspólnie z Małą do Sopotu, ale dalej nie było sensu się męczyć. Ostatnie kilka kilometrów po prostu przespacerowaliśmy, a do domu pojechaliśmy samochodem. Cóż - czasem po prostu trzeba odpuścić. Sam niedawno pisałem, że zdrowie jest tylko jedno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz