ParkRun 2013 :) |
Odkąd pamiętam zawsze czekałem na weekend i weekendowe bieganie. Nawet jak trenowałem dość ciężko (w moim subiektywnym odczuciu), a może szczególnie wówczas, nie mogłem się doczekać sobotniego poranku. Oznaczał on dwie rzeczy. Po pierwsze mam już za sobą tygodniową orkę. Po drugie przede mną aktywności weekendowe.
Nie inaczej było i w tym tygodniu. Choć moje obecne bieganie nijak się ma do tego z 2013 roku to ciągle wyczekuję weekendów. Powoli oswajam się z myślą, że kontuzję (odpukać!) mam już za sobą. Biegam od Bożego Narodzenia i póki co jest ok. Niemniej staram się nie przesadzać. Dopiero teraz udało mi się zrobić w pierwszej części tygodnia około 40 kilometrów, a i to głównie dlatego, że biegałem załatwiając różne sprawy i nie bardzo miałem wpływ na moją trasę.
Kiedy w czwartek tygodniowy licznik wskazywał 42 kilometry i 907 metrów - zapaliła się pomarańczowa lampka.
Jeszcze nie tak dawno miałbym duży problem, bo dzień bez biegania oznaczał dzień bez jakiejkolwiek aktywności. Tymczasem teraz jest zupełnie inaczej. Nakładam bana na buty biegowe, więc sięgam po czepek i kąpielówki, ewentualnie po trenażer i Tribiego.
Można również zrobić to co zrobiłem w piątek, a więc skorzystać z jednej i drugiej możliwości. Rano pokręciłem na rowerze, a po południu wskoczyłem do wody. Jak do tego dodam wieczorem zimne piwko i piękny mecz Polaków - dzień bliski perfekcji.
Ale co tam piątek - dzień o którym zamierzałem pisać to sobota. O tak - na sobotę to dopiero miałem piękne plany. Trochę wymuszone przez niedzielny bieg City Trail i prawdopodobną wycieczkę biegową, ale piękne.
Wymyśliłem sobie, że aby nie naklepać za dużo bezsensownych kilometrów, prosząc się tym samym o kontuzję, w sobotę pokonam ich tylko 5. Pięć, ale za to nie bezsensownych. Wykombinowałem sobie, że pobiegnę w parkrunie w Gdańsku! Uznałem, że taka wentylacja płuc dobrze mi zrobi. Od parkruna w Toruniu ani jednego kilometra nie pobiegłem szybciej niż 4:45. Pora więc to zmienić. Dodatkowo mogłoby to dobrze wpłynąć na pewność siebie przed City Trailem.
Tyle, że około 20-minutowy bieg (na taki mniej więcej wynik po cichutku liczyłem) na całą, długą sobotę to trochę mało. Wymyśliłem sobie więc, że po parkrunie siądę na rower i z żoną obejrzę film :) Tym razem nie miało to być tak jak dotychczas 1km spokojnie + 2km walki, tylko spokojna jazda w tzw. tlenie. No dobra plan jest - można przystępować do realizacji.
Budzik nastawiłem na 6:00. Kawa, owsianka, Teoria Wielkiego Podrywu i można powoli myśleć o pakowaniu się. Przy weekendzie popełniłem poważny błąd i... nie przygotowałem żonie śniadania. No nie popisałem się, ale publicznie obiecuję się poprawić :)
Wpadłem za to na pomysł wyciągnięcia na parkruna siostry. Jak do niej zadzwoniłem o 7:45 to jeszcze spała. Pół godziny później siedziała już ze mną w aucie.
Miałem mały dylemat odnośnie butów. Z jednej strony chciałem wziąć Skechersy, w których biegam na co dzień. Z drugiej pomyślałem, że przy obecnych warunkach może lepiej spisałyby się terenowe Salomony. Ostatecznie jednak wziąłem GoMeby i... to nie był do końca trafiony pomysł.
W Parku Reagana stawiliśmy się około 20 minut przed 9. Temperatura -2°C i piękne słońce. Innymi słowy - nic tylko biegać.
Na ile mogły na tyle dziś pomogły! |
Znajomych nie brakowało. Wszystkich wymienić nie sposób - pozdrowię więc tylko Zibiego, bo inaczej może mnie jutro nie zabrać na City Trail :)
Około 8:55 ustawiliśmy się na starcie i po kilku słowach Maćka ruszyliśmy. Na dobrą sprawę nie wymyśliłem specjalnej taktyki na ten bieg. Postanowiłem, że pierwszy kilometr polecę z tłumem, a później postaram się zwolnić jak najmniej.
Pierwsze kilkaset metrów to walka... o utrzymanie się na nogach. Powiedzieć, że było ślisko to nic nie powiedzieć. Skechersy nie miały prawie żadnej przyczepności na tym ubitym śniegu.
Przede mną ukształtowała się grupa 9 biegaczy, a za nimi w pojedynkę zamykałem dychę. Pierwszy kilometr pokonałem w 3:57. Oj oj oj - mocno. Jednak zrobiłem szybki przegląd. Nogi - ok. Płuca - ok. Oddech - ok. Nie było więc sensu specjalnie się wstrzymywać. Wiedziałem, że kilka sekund to na pewno efekt mocnego zrywu na starcie, ale tempo kilka sekund gorsze jestem w stanie utrzymać - przynajmniej przez następny kilometr. Taką przynajmniej miałem nadzieję.
Nie pomyliłem się. Drugi tysiączek zrobiłem w 4:02. Było ok. Czułem, że mocno biegnę, ale nie chciało mi się jeszcze wymiotować. Nie marzyłem też o końcu biegu. Po prostu byłem cholernie szczęśliwy, że jestem w stanie tak biec. Szczególnie w takich warunkach. Nadmorskie ścieżki, choć posypane piaskiem (swoją drogą kierowca piaskarki zajeżdżał nam trzykrotnie drogę :) ) to i tak były śliskie. Niestety stopa się lekko ślizgała. No i przy zakrętach trzeba było przechodzić niemalże do truchtu.
Pod koniec pierwsze okrążenia dogonił mnie jeden z biegaczy. To na co szczególnie zwróciłem uwagę to to, że minął mnie łatwością i będąc 3-4 metry przede mną zaczął utrzymywać moje tempo. A to jeszcze nieco spadło, bo na 3. kilometrze wyniosło 4:06/km.
Kiedy kolega przede mną zorientował się, że się z nim zrównuję wystrzelił jak rakieta... Ale znowu tylko na kilka metrów. Cieszyłem się, że mogę porywalizować, bo uwierzcie, że taki wyścig jest o niebo ciekawszy i przyjemniejszy niż walka z samym sobą.
Po chwili ponownie dogoniłem kolegę. I ponownie spróbował uciec. Tym razem jednak szybciutko się zrównaliśmy, a chwilę potem poleciałem dalej swoim tempem przed siebie. Niemniej - szacunek za te kilka zrywów, bo przy takich prędkościach, z taką łatwością podkręcać tempo nie każdy potrafi.
Dzięki temu, że biegnący przede mną Arek wdał się w dyskusję z kierowcą piaskarki, która tak nas dzisiaj niepokoiła, mogłem się do niego zbliżyć i jeszcze spróbować nieco podkręcić tempo. Tyle, że jeszcze przed ostatnią prostą pojawił się uśmiech na mojej twarzy na widok odwracającego się Arka. Nie musiał się obawiać - aż tyle sił nie miałem, aby go gonić :)
Ostatecznie na mecie zameldowałem się z siódmym wynikiem. A wyniósł on dokładnie 19 minut i 42 sekundy. Chwilę później na metę wpadła Mała, która o sekundy przegrała podium wśród kobiet! A planowała pobiec jedynie treningowo. Strach pomyśleć co będzie jak będzie chciała od początku dokręcić śrubę.
Do domu wróciłem w naprawdę dobrym nastroju. I w takim też siadłem na rower. Lekko nie było, potem zlałem się jak prosię. Jednak i tak uwielbiam trenażer. Dzięki niemu znowu mogę trenować z żoną. Na kilkanaście dni przed porodem raczej nie wsiądzie na rower, aby wybrać się ze mną na wycieczkę biegową jak dawniej. A dzięki temu, że mogę trenować w domu znowu mogą to być (i są!) wspólne treningi!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz